“Matnia” bookstory (odcinki 1-6)

Bookstory “Matnia” autorstwa Juliusa Throne, to opowieść o Andżelice pracującej na stacji benzynowej, doświadczającej przemocy ze strony partnera. Materiał jest realizowany w ramach projektu “#maszwsparcie – Kampania reakcyjno-informacyjna”.

Ciemność wypełnia mój byt. Ciągnąca się fala smolistej lawy wyziera z dna zdeprawowanej duszy i spływa po zboczu rozrytego przez pazury grzechu, zalewając mnie gęstym mrokiem, z którego przepastnych głębin słychać wołanie mojego imienia. Ciemność zaczyna sklejać moje myśli.

– Knebel, słychać mnie? Nie no, kurwa, chyba straciłem głos! – powiedział jeden z dwóch mężczyzn stojących w pogrążonym w półmroku mieszkaniu.
– Nie jęcz. Słychać.
– Patrzyłeś tam, jakby cię coś zahipnotyzowało, a to tylko ciemność.
– No właśnie.
– Jeszcze na dobre nie weszliśmy, a ty wyglądasz, jakbyś się zastanawiał, czy twoje policyjne obowiązki obejmują pakowanie się w kloakę wizji psychopatów.
– Żebyś wiedział.
– No dobra, żartowałem: Maks Knebel jest nieustraszony. Podobno całe przedstawienie rozegrało się w sypialni. Na razie bierzemy rozbieg. Uważaj!
Otwierające się nagle drzwi rąbnęły w ścianę, a młody mężczyzna w jasnym uniformie wybiegł z pomieszczenia z ręką przystawioną do twarzy.
– Ja ci to przypilnuję – powiedział Społecki, gadatliwy policjant, i wyrwał z rąk biegnącego aparat fotograficzny. – Leć, bohaterze, na korytarzu po lewej jest doniczka z ogromnym fiskusem, tam możesz zwymioto…
– Fikusem – przerwał mu Knebel, poprawiając go.
– Botanik się znalazł. Cholera, chyba wylądowałem w latach osiemdziesiątych, ten sprzęt waży z pięć kilo.
– Podobno im cięższy, tym lepszy. Wiesz, czym kręcą filmy?
– Armatami na szynach. Widziałem, jak kręcili „Szybkich i wściekłych”. Chyba jechała z osiemdziesiąt na godzinę.
Knebel otworzył drzwi.
– No, może trochę przesadziłem. Zero nie robi różnicy. Co my tutaj mamy? Czerwony dywanik…? A, nie, to chyba kałuża krwi. Tamten amator ją rozdeptał… W każdym razie bardzo gustowne. O chuj, tu jest jak po wybuchu w fabryce pizzy.
– Społecki, tacy jak ty są potrzebni na tym świecie do prawidłowego nazewnictwa zjawisk.
W pomieszczeniu panował półmrok, światło dawały jedynie tlące się dwie lampki umieszczone na ścianach. Mdlący, metaliczny zapach kłuł w nozdrza.
– Czy tutaj brakuje, kurwa, prądu?
– Zobacz, żarówki są potłuczone – odpowiedział Knebel i wskazał szklane kikuty wystające z kielichów żyrandola. Na podłodze leżały resztki potłuczonego szkła.
– Zaraz ktoś przyniesie lampy – powiedział drugi fotograf, nie patrząc na nich. – Ale obawiam się, że w ciemności widok jest zdecydowanie przyjemniejszy.
Mężczyzna kucał, robiąc bliskie ujęcie leżącej na podłodze jakiejś części ciała, którą tylko lekarz mógłby zidentyfikować. Obok, w rozbebeszonej pościeli, leżały rozbebeszone zwłoki. Lampa błyskowa aparatu co jakiś czas wystrzeliwała jasnym światłem, w którego błyskach ukazywały się widoki niczym puzzle z ludzkich ciał.
Maks Knebel westchnął i po raz kolejny zatopił wzrok w ciemności.

* * *

Najdłuższa wskazówka zegara niepostrzeżenie minęła dwunastkę.
Osiemnasta zero trzy.
Dziwaczna, rombowata tarcza od lat wisi krzywo, kiedyś nawet myślałam, żeby ją poprawić, ale efektem stanięcia na jednym z ostatnich szczebli drabiny, żeby sięgnąć tak wysoko, byłby zapewne efektowny upadek z gatunku takich, jakie w internecie niektórzy obśmiewają do rozpuku.
Zdarza się, że czasami słyszę jego tykanie, ale trzeba natrafić na chwilę ciszy z głośników wiszącego na ścianie telewizora, no i liczyć na to, że żaden z klientów baru nie będzie stukać w talerz sztućcem, siorbać albo gadać przez telefon. O tej porze to trudne.
Z telewizora uśmiecha się do mnie celebrytka, której nazwiska nawet nie chce mi się sobie przypominać. Do pełni kiczu, płynącego na fali jej autouwielbienia, brakuje jej jeszcze tylko złotych zębów.
Niedawno przyszli Marcin i Eryk: pracownicy pobliskiego zakładu pogrzebowego Ostatnia Przystań. W pracy pewnie nie mają za bardzo z kim pogadać, więc są wylewni podczas spożywania tutaj posiłków. Niestety, często udaje mi się usłyszeć coś-niecoś z przypadków, na jakie natrafiają w ciągu dnia. Odnoszę wrażenie, że najbardziej lubią jeździć do wypadków. Brrr… Ich gadatliwość pozwala mi docenić postawę mojego męża, Maksa, który oszczędza mi szczegółów swojej pracy… a policjant miałby o wiele więcej do powiedzenia.
W najdalszym kącie siedzi łysiejący mężczyzna w średnim wieku, który zamówił kawę i ciastko. Przyszedł z niewielką walizką, stojącą teraz przy krześle. Siedzi niemalże nieruchomo. Widzę jego usta, które się poruszają. Nie mogę jednak stwierdzić, czy coś mówi, czy tylko przeżuwa. Już wcześniej pomyślałam, że jest nudny jak bibliotekarz. Ma spokojne, wręcz anemiczne ruchy, jakby wszystko sobie dokładnie zaplanował. Przez cały czas patrzy w jeden punkt przed siebie. Nie interesuje go nic dookoła. Przypomina mi cień. Jakby odpychał światło. Coś uderzającego jest w tym zachowaniu. Jego ruchy są zbyt idealne. Wcześniej zwinął papierek po cukrze i położył na podstawce obok patyczka do mieszania. Donata zjadł tak spokojnie, że chyba nie spadła z niego ani jedna drobinka cukru pudru. Jakby nie oddychał. Ludzka szarość wręcz spowija jego osobę, jakby był opętany koniecznością niezwracania na siebie niczyjej uwagi. I właśnie z tego powodu zwrócił moją uwagę.
Zarówno on, jak i Marcin z Erykiem wyglądają, jakby byli tutaj wklejeni z zupełnie innej historii. A może to wklejenie jest właśnie cechą tego miejsca? Zlepek dusz, które przepływają przez tę przestrzeń, krótszy bądź dłuższy czas, i znikają? Ten łysiejący też opowiada historię. Opowiada jakąś tajemnicę.
Pośrodku sali brodaty kierowca tira połyka drugiego z zamówionych trzech hot dogów w ostrym sosie. Zapomniał zamówić napoju. Najbliżej mnie miejsce zajmuje…
– Ja bym poprosił o tę kokosowo-orzechową rozkosz – słyszę.
…Standardowy, nieuczesany, nieogolony, dowcipkujący obiekt o zapachu taniego piwa. Tym razem ma ochotę na najnowszy „model” ciasta – słodyczy, która ma zawojować nasze menu. „Rozkosz Podniebienia” to zbyt poetycka nazwa, jak na posiłek taniego baru, który jest raczej rozkoszą dla portfeli kierowców tirów.
Przyłożyłam do ciasta nóż i zapytałam:
– Tyle?
Pokręcił przecząco głową.
– Jeszcze trochę?
– „Trochę” w twoich ustach brzmi jak wszystkie słodycze świata – wymamrotał, wlepiając we mnie swoje spojrzenie.
Wyjątkowo dobrze dobiera słowa. Ze wszystkich cytatów, jakimi mnie częstują klienci, mogłabym napisać bestsellerowy poradnik podrywacza. A może powinnam przestać się malować? Przynajmniej na wieczornej i nocnej zmianie?
– Wtedy przeciąłem jej skórę, bo byłem ciekaw, co tam było – dopadł mnie głos „pogrzebowego” Eryka.
– Daruj sobie, człowieku! – krzyknęłam w jego kierunku. – Nie wszystkich to interesuje.
– Sorry, Andżelina! – odkrzyknął niewyraźnie Eryk, oblizując dwa palce umazane majonezem.
Przekroiłam ciasto – nie skórę, na szczęście – i przełożyłam na talerzyk.
– Takimi dłońmi to nawet cięcie skóry wyglądałoby elegancko.
– Taaa… Coś do ciasta?
– No jasne – odparł facet i spojrzał mi głęboko w oczy, uśmiechając się wyjątkowo obleśnie.
– Herbatę? Kawę? Sok? Owocowy? Może warzywny? Napój? Z gazem? Bez gazu? – uściśliłam, najbardziej jak mogłam.
– Mhm… – Mój rozmówca oblizał usta, rozejrzał się i spojrzał na mnie oczami, w których poziom alkoholu sięgał źrenicy, i mlasnął przeciągle, szykując się do kolejnego etapu swego pijackiego monologu.
– Coca-colę, uch…ch…ch… szybko! – Kierowca tira przyszedł z pomocą w ostatniej chwili.
– Piekło, co? – zagadał pijany.
– Piekło to będzie za chwilę, jak zwymiotuję ogniem. – Brodacz był cały czerwony na twarzy. – O, dzięki! – rzucił do mnie i zaczął żłopać napój. Gdy butelka została w połowie opróżniona, westchnął i nawet nie próbował stłumić beknięcia. – No i mogę już wracać do żywych.
W międzyczasie łysiejący zniknął. Walizeczka również. Zdaje się, że nie było dźwięku dzwonka przy drzwiach, więc prawdopodobnie poszedł do toalety. Spojrzałam w tamtą stronę i zauważyłam, jak Marcin pokazywał Erykowi dłońmi gest rozrywania czegoś. Odwróciłam wzrok od tych psycholi. Gdzie ta Sylwia? Dziewczyno, zaczęła ci się zmiana. Bez krówki nie przychodź.
Osiemnasta dwanaście.
Teraz zauważyłam, że na stoliku mężczyzny patyczek do mieszania leży prawie na samym brzegu blatu. Dziwne. Był taki pedantyczny. Spojrzałam na uchylone drzwi z napisem „WC”. Dlaczego w ogóle toaleta ma taki skrót?
Dźwięk dzwoneczka oraz trzaśnięcie drzwi wejściowych przebudziły mnie z zamyślenia. Sylwia, w bujnych, rozwianych, blond kręconych włosach, weszła jak gwiazda filmowa. Miałam wrażenie, że wraz z każdym krokiem obsypuje się z jej twarzy makijaż.
– Krówka! – zawołałam.
– Łap! – krzyknęła piskliwym głosem i cisnęła w moim kierunku wyjętego z kieszeni cukierka, jednego z tych, które codziennie wynosił z zakładu pracy jej chłopak, Albert.
– Przepraszam, ale… – zaczęła Sylwia i widać było, że nie miała żadnego argumentu, który by usprawiedliwiał jej spóźnienie. – Tak jakoś wyszło…
Nie jakoś wyszło, tylko jakoś wychodzi, bo to nie był pierwszy i na pewno nie ostatni raz. Gdy narzuciłam na siebie dżinsową kurtkę, Sylwia stała już za ladą, dopijając resztę mojej kawy.
– Smacznego! – powiedziałam. – Wyszła mi naprawdę dobra kawa.
– O, zmiana modelki? – odezwał się pijaczek, widząc, jak szykuję się do wyjścia.
– I powodzenia – dodałam, zwracając się do mojej koleżanki, i z uśmiechem zerknęłam na zadowolonego mężczyznę. Skierowałam się do wyjścia.
– A nie posprzątasz po tamtym kliencie? Pamiętasz zasady, moja droga?
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Sylwia, odwzajemniając mi się złośliwym, choć jednocześnie uroczym uśmiechem, wymownie patrzyła na stolik tamtego łysiejącego pana.

ODCINEK #2

Już z daleka zauważyłam, że w szczelinie drzwi migało światło. Gdy przechodziłam obok Eryka i Marcina, ich rozmowa nagle przycichła, zwolniła, mieszając się z tłem w postaci muzyki z telewizora. Eryk przeniósł na mnie swój wzrok, uśmiechając się – unosząc jeden kącik ust. Przejechał palcem po górnej wardze i zebrał majonez, po czym oblizał palec. Nagle potrąciłam coś nogą. To był długopis. Zrobiłam jeszcze dwa kroki i schyliłam się, aby go podnieść. Teraz usłyszałam dźwięk strzelającej świetlówki. Rano, kiedy sprzątałam, wszystko było w porządku. Już miałam powstać do pionu, gdy skierowałam wzrok przed siebie i zobaczyłam TO.
Oczy wzywające pomocy.
Półmrok.
Usta rozwarte w niemym przerażeniu.
Półmrok.
Wyciągnięta dłoń.
Szpara w drzwiach ukazywała klęczącego mężczyznę, którego twarz pojawiała się i znikała pod migającym światłem, zupełnie jakby przeskakiwało przeźrocze, wciąż z tym samym zdjęciem. Poczułam na plecach ukłucie dreszczu. Na skutek silnej koncentracji zaszumiało mi w uszach.
– Ten długopis nie jest chyba taki ciężki? – Słowa zawirowały w przestrzeni obok mnie.
– Sylwia! – mój głos obudził mnie z bezczynności. Spojrzałam w bok. Moja koleżanka stała za ladą, roześmiana, pokazując klientowi dłoń, na której zwykle nosiła kilka pierścionków.
Idąc w kierunku toalety, czułam, jakbym poruszała się w tunelu, który gęstniał i gęstniał, stale się kurcząc, wypychając mnie do przodu. Zaskrzypiały drzwi. Łysiejący facet padł na brzuch i próbował czołgać się jak ranny żołnierz, ze sztywną, wyprostowaną z przodu ręką. Jednocześnie dławił się, wyginał ciało, charczał i sapał, zupełnie jakby awaria oświetlenia w jakiś sposób była z nim skorelowana.
– Sylwia! – krzyknęłam jeszcze raz, ale głośniej, obrzucając wzrokiem toaletę.
Nikogo więcej chyba tutaj nie było. Nie zauważyłam śladów krwi, walizeczka mężczyzny stała przy pisuarze. Świetlówka uparcie migała, tworząc wrażenie jakiejś surrealistycznej atmosfery, w której dosłownie wszystko może się zdarzyć.
– Co się dzieje? – krzyknęłam w napływającym przerażeniu, klękając przy leżącym.
Ten natychmiast złapał mnie za nogę i ścisnął tak mocno, że aż jęknęłam. Drugą ręką sięgnął za marynarkę.
– Daj… – wybełkotał i nagłe stęknięcie powstrzymało jego słowa. Chciał nabrać powietrza, ale coś go zablokowało.
– Co mam dać? Ma pan tu leki?
– To daj… mojej… – Kolejny atak duszności nie pozwolił mu dokończyć. Jego drgające powieki opadły. Ręka powoli wysunęła się, trzymając zmiętą kopertę listową i z dużą siłą uderzyła mnie w brzuch, aż zabrakło mi tchu.
Złapałam zaciśniętą dłoń. Była przerażająco zimna. Wzięłam papier i w przebłyskach światła ukazały mi się niezdarnie wypisane słowa: „RITA SMOLAR”.
– Tylko jej… ona przyjdzie… – wycharczał mężczyzna głośnym szeptem, po czym jego głowa poleciała w dół i uderzyła o podłogę.
Głos mężczyzny i następujące potem sapanie wdarły się w moje zmysły upiornym wrażeniem czegoś nierzeczywistego, dalekiego, a jednocześnie próbującego w dobitny sposób zaistnieć tuż przy mnie i potrząsnąć moją wrażliwością. Na razie jednak potrząsnął mną ktoś z tyłu i odsunął na bok. Marcin z Erykiem zasłonili mi widok. Widziałam, jak nogi leżącego zmieniły swoje położenie, obaj mężczyźni pochylili się nad nim.
– Dzwoń na pogotowie, prędko – rzucił Eryk.
Siedziałam zesztywniała z przejęcia, bo w gruncie rzeczy nie wiedziałam, do kogo kierował te słowa. Zaraz odwrócił się do mnie i krzyknął tak, że zadzwoniło mi w uszach.
– Biegnij, bo gość umrze!!! Powiedz, że ma zawał!!!
Natychmiast wstałam i pociągnęłam za drzwi. Omal nie zderzyłam się z Sylwią.
– Co się stało? – zapytała, ale nie odpowiedziałam, bo pędziłam do telefonu.
Gdy dzwoniłam, spojrzałam na pijaczka, który miał usta tak pełne jedzenia, że ciężko mu było poruszać szczęką. Dziwne, przecież jego ciastko było prawie nienaruszone.
Za chwilę przyszła Sylwia i powiedziała:
– On chyba umiera. Straszne, nie mogłam na to patrzeć. – Zaraz dodała, wskazując na moją trzęsącą się jeszcze dłoń: – Co tam masz?
– Wcisnął mi tę kopertę.
– A co w niej jest?
– Nie wiem. Jest zaklejona. Mam to komuś dać. To chyba imię i nazwisko tej kobiety.
– Ale dlaczego?
– Nie mam pojęcia. Powiedział, żeby dać to tylko jej. Schowajmy tutaj, niech leży. W razie czego jej oddamy, okej?
– Okej – odparła Sylwia najwyraźniej niezbyt przekonana.
– Nie zaglądamy do środka, to nie nasze, tak? – zapytałam stanowczo.
– Ależ oczywiście, słodziutka, nie znasz mnie? Nie lubię grzebać w obcych tajemnicach.

***

W barze zostałam z Sylwią do przyjazdu pogotowia, bo również była przejęta. Po drodze do domu kupiłam wino i małą pizzę. Po takim przeżyciu miałam ochotę się napić. Za spore opóźnienie Natalce też przyda się coś na pocieszenie.
Gdy weszłam do mieszkania, przywitał mnie tylko Maks.
– Hej.
– Hej, było tak dramatycznie, jak pisałaś?
– Gorzej. Facet miał zawał serca i nie wiadomo, czy przeżył.
– Odpocznij. Właśnie robię… – Maks urwał, widząc pudełko z pizzą… – Pewnie coś gorszego niż twój pomysł.
– No właśnie… nie pogniewasz się, jak dziś zrobisz kolację tylko dla siebie?
– No dobrze, ale dziś Natalia jest w złym nastroju. Zapach pizzy może tym razem nie oszołomić jej zmysłów.
– Zobaczymy – odpowiedziałam, kierując się do pokoju córki.
– Mamo, spójrz tam. – Po wejściu do pokoju moja córka od razu wskazała problem. Była zapłakana. Jej czarne włosy opadały na wilgotne policzki. Przytulała szmaciankę, swoją najstarszą lalkę, i patrzyła smutno w kierunku komody.
Podeszłam tam i zobaczyłam, w czym rzecz. Najnowszy model fioletowej lalki Rainbow High, którą dostała na urodziny, leżał w dwóch częściach.
– Ktoś urwał jej głowę! – próbowała wykrzyczeć, lecz jej płacz stłumił słowa.
– Kochanie, kto to mógł zrobić? Przecież nie my z tatą.
– No przecież nie zniszczyłabym sobie lalki. Tej lalki?!
– A kiedy ostatnio była w całości?
– Wczoraj. A może nawet i dzisiaj rano.
– Kochanie, masz tyle lalek… może leżała pod innymi, a ty, gdy ją wyciągałaś, to niechcący uszkodziłaś?
– Nie, ona cały czas leżała tutaj. Zobacz, jest pęknięta.
Natalka miała rację. Lalka była uszkodzona przy brodzie, jakby głowa została wyciągnięta z wielką siłą. Odkładając ją na miejsce, spostrzegłam coś rozsypanego na samej krawędzi komody. Popiół papierosowy?
– Pytałaś tatę?
– Tak.
– I co?
– Powiedział, że nic o tym nie wie. Że tu nie zaglądał.
Dotknęłam tego palcem. To na pewno jest popiół.
– Zapytaj go, może da się to jakoś naprawić?
– Pokłóciliśmy się. Nie chcę z nim gadać.
– Dobrze, nie martw się. Zobaczymy, może coś da się z tym zrobić. Czego cię uczyłam? Najważniejsze to się nie załamywać, tak? Zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Zawsze.
Natalia nie odpowiedziała. Wzięłam karton z pizzą i usiadłam obok niej, przytulając córkę i czule całując ją w czoło.
– Może to choć trochę polepszy ci nastrój?
– Wątpię. Ale daj, jestem głodna.

ODCINEK #3

Czy Maks złamał zasady i palił w mieszkaniu? I to w pokoju naszej córki? Wydało mi się to niedorzeczne, ale fakty nie kłamały. On był w tym pokoju i może nawet miał coś wspólnego z uszkodzeniem zabawki. Korciło mnie, żeby zapytać go o to od razu, ale poruszanie drażliwego tematu na razie nie wchodziło w grę. Chciałam rozegrać to na spokojnie i poczekać, aż Natalia pójdzie spać.
Na szczęście córka po pewnym czasie złapała dobry humor, do czego przysłużyła się jej ulubiona pizza z kurczakiem i ananasem. Czas mijał nam w wesołej atmosferze, mnie jednak wciąż niepokoiła ta lalka i znalezione ślady popiołu.
Kwadrans przed dwudziestą pierwszą zamknęłam drzwi pokoju Natalii i minęłam łazienkę, w której usłyszałam dźwięk wody z prysznica. Gdy weszłam do kuchni, zastygłam w bezruchu. Z ciemności dochodził odgłos podobny do gruchania gołębia. Przypomniał mi się dźwięk z toalety baru, gdy dusił się tamten facet. Brzmiał podobnie. Pomyślałam głupio, że chciałabym, żeby to był tylko ptak. Nacisnęłam przycisk włączania światła. Czarny gołąb, siedzący na czajniku, patrzył na mnie, zupełnie jakby już w ciemności wiedział, gdzie jest moja twarz. Po dwóch sekundach wzbił się w powietrze i spanikowany uderzył w żaluzję. Nie zdążyłam w żaden sposób zareagować, gdy za drugim razem ptak wymierzył celniej i udało mu się zmieścić w szparze otwartego okna. Odetchnęłam z ulgą. Dziwne, że o tej porze ptak wleciał do ciemnego mieszkania. Nienawidzę gołębi. Szczególnie dały mi się we znaki, kiedy Natalka była jeszcze mała, a one już wcześnie rano – wtedy, gdy zależało mi właśnie na tym, żeby dziecko spało jak najdłużej – rozpoczynały swoje głośne gruchanie. Natalka spała bardzo lekkim snem i nieraz się przez nie budziła.
Zamknęłam okno i wrzuciłam do kosza pudełko po pizzy, a potem otworzyłam butelkę ciemnoczerwonego fresco – najsmaczniejszego wina, jakie skrywają półki marketów. Gdy opadłam na kanapę, oparłam się o ścianę i pociągnęłam łyk wina. Poczułam napływające uczucie zwane stanem relaksu.
Po kilku minutach nadal słyszałam odgłos prysznica. Zapukałam do drzwi łazienki.
– Maks, wszystko okej?
Nie odpowiedział. Nacisnęłam klamkę, drzwi ustąpiły. Natychmiast poczułam podmuch gorącej pary.
– Maks, co się dzieje? – zapytałam i usłyszałam nagłe poruszenie.
– Tak, tak, już idę, dzięki – odezwał się niemrawy głos.
Gdy przyszedł do sypialni, od razu rzucił się na łóżko i powiedział:
– Chyba zasnąłem.
– W prysznicu? Na stojąco?
– Nie, usiadłem sobie… – odparł Maks zmęczonym głosem.
– W pracy ciężko?
– Jak zawsze.
– Bidula. Nawet nie miałeś siły założyć pidżamy… – Mówiąc to, przybliżyłam się i pocałowałam go w usta. – Może wcale nie będzie ci potrzebna? – dodałam zalotnym głosem i pogłaskałam go po klatce piersiowej, na której szkliło się kilka kropel wody. Zebrałam je wszystkie palcem. Moja ręka wędrowała po jego brzuchu, powoli zjeżdżając niżej, gdy Maks zapytał:
– Z Natalką w porządku?
– Raczej tak. Właśnie, a co z tą lalką?
– Jak to z dziećmi i zabawkami: w tym połączeniu zawsze jakieś zabawki ucierpią.
– Oj, kłamczuszku, znalazłam tam popiół papierosowy…
– Niemożliwe – zaprzeczył Maks, marszcząc czoło. Zrobił to tak naturalnie, że prawie mu uwierzyłam.
– Nadal tam leży – odparłam nieustępliwie, a mąż złagodniał na twarzy.
– Może coś mi spadło, jak zamykałem okno.
– Zapomniałeś, że nie palimy w domu?
– Zapaliłem na balkonie, a w pokoju byłem tylko przelotem, żeby go przewietrzyć.
– I nie ruszałeś lalki?
– Nie.
– To co się z nią stało?
– Ciężko mi to wytłumaczyć. Andżela, w tych lalkach jest spory bałagan. Wszystko się może zdarzyć.
– Dobra, ale trzeba spróbować to naprawić. Zaraz ci ją przyniosę, żeby jutro nie zapomnieć – powiedziałam i pożegnaliśmy się długim, wilgotnym pocałunkiem. – Zaraz wracam – obiecałam, uśmiechając się i dając do zrozumienia, że wieczór jeszcze się dla nas nie kończy.
Poszłam do toalety, a potem do kuchni, gdzie zwyczajowo uniosłam żaluzję, zerkając za okno. Na parapecie siedział czarny gołąb, chyba spał. Zrobiło mi się go żal.
Bezdomny Gołąb? Zachichotałam.
Podlałam dobry humor kilkoma łykami wina. Zawsze mnie ono odstresowuje.
Poszłam do pokoju córki i po wejściu zamarłam. Natalia spała słodko, ale lalki już na swoim miejscu nie było. Rozejrzałam się. Nigdzie jej nie znalazłam. Nie spadła do reszty lalek ani na podłogę. Zajrzałam nawet pod pościel, żeby sprawdzić, czy przypadkiem córka w przypływie emocji nie wzięła jej do siebie. Nie. Pewnie ją schowała, aby więcej na nią nie patrzeć. Jutro zapytam.
Gdy wróciłam do pokoju, Maks głośno oddychał. Leżał na plecach. Głowę miał przekręconą na bok, a oczy zamknięte. Mimo to powiedziałam głośniej niż zwykle:
– Natka śpi, ale lalki nie znalazłam. Myślisz, że gdzieś ją schowała?
Maksymilian najwidoczniej wpadł w pierwszą, najmocniejszą fazę snu, bo nawet nie mruknął. Wizja namiętnego wieczoru oddaliła się niespodziewanie daleko.

***

Następnego dnia po pracy wpadłam z odwiedzinami do mojej siostry. W mieszkaniu Izy zawsze czułam się jak w jakiejś mrocznej galerii sztuki. Przytłaczały mnie dziwne wytwory jej wyobraźni, które dzikimi strumieniami przelały się na płótna wiszące na ścianach. Lubiła mieć dużo przestrzeni. Jej mieszkanie, położone w ścisłym centrum Łodzi – na ulicy Piotrkowskiej – składało się w zasadzie, pomijając toaletę, z jednego olbrzymiego pomieszczenia. Iza urządziła je na iście artystyczny sposób i musiałam przyznać, że miała rękę projektantki. Ściany były szare, ceglane, a obszerne okna dawały pomieszczeniu wiele światła, natomiast pionowe żaluzje w razie potrzeby skutecznie od tego światła odcinały. Naprzeciw wejścia widniało pięknie wykaligrafowane i okraszone malarskimi zdobieniami olbrzymie artystyczne logo mojej siostry: ISA. Poniżej stały dwie duże, wspaniałe zielone komody w stylu vintage. W jednym kącie miejsce zajmował statyw z lustrzanką i projektor, wycelowany w wielki ścienny ekran, a po drugiej stronie w rogu tkwiła starodawna stojąca lampa. Po prawej stronie od wejścia znajdowało się urządzone na kilku paletach olbrzymie łóżko. Na ścianach, oprócz obrazów, wisiało dużo pamiątek i kwiatów, przeważnie suszonych. Mimo tych wielu przedmiotów w pomieszczeniu było dużo przestrzeni. Odnosiłam wrażenie, że te maszkary na jednych albo tła życia tych maszkar na innych obrazach niepostrzeżenie obłażą gości tego mieszkania. Zwłaszcza mnie.
Iza stała w szlafroku, który skutecznie ukrył jej liczne tatuaże, z wyjątkiem jednego fragmentu na klatce piersiowej. Było późne popołudnie, ale, znając nieregularny tryb życia mojej siostry, możliwe nawet, że ją obudziłam. Wskazywała na to zwinięta w nieładzie pościel. No cóż, przecież wiedziała, że dziś wpadnę.
Nawet jeśli moje podejrzenia by się potwierdziły, to Iza zdawała się tym nie przejmować. Nazwała siebie „szczęśliwą, niezależną artystką”, jak zwykle była zwariowana, pełna energii, i nieskończenie uśmiechnięta. Nie przeszkadzały jej nawet opadające teraz na twarz włosy ze spiętego luźno na głowie koka – okazałego przykładu sztuki abstrakcyjnej.
– A co to? – zapytałam, wskazując ręką na dopiero co rozpoczęty obraz, przedstawiający na tę chwilę jedynie centralny punkt twarzy z jednym zabielonym okiem i drugim normalnym, przy czym oba zdawały się ulegać jakiejś zapoczątkowanej dziwnej destrukcji.
– To ty.
Nawet nie próbowałam się upewniać, czy też nawymyślać Izie. Wiedziałam, że jest ona szczera do bólu i nawet jeśli jej słowa zawierają złudzenie szaleństwa, to należy traktować je poważnie. Zwłaszcza jeżeli tematem jest sztuka. Dziwność wszelkich jej pomysłów od pewnego czasu była dla mnie powodem, by jej teraz uwierzyć. Mimo to stanęłam obok sztalugi, rozkładając ręce na boki i wbijając nachalny wzrok w moją kochaną siostrzyczkę, zapytałam:
– Przepraszam, jeżeli odniesiesz wrażenie, że ci nie wierzę, ale… gdzie tu ja?
– Prawda tkwi w szczegółach, kochanie. To ciemnobrązowe oko jest pierwszym z nich. Sztuka ma wiele wymiarów. Może rzeczywistość odwzorowywać, jak Courbet, może pewne rzeczy ukrywać, jak Caravaggio, albo też całkowicie świat modelować i zmieniać, jak Picasso. Ja w swojej sztuce tworzę wariacje, w których otaczająca nas rzeczywistość nurza się w wodospadzie wizji wypływających z mojego umysłu. ISA łączy wszystko, co jest dostępne na kreatywnej drodze rozpędzonego natchnienia.
– Tak, tak… tylko dlaczego ja?
– To proste. Bo jesteś zbyt normalna – odparła Iza z cudownym spokojnym uśmiechem.
– Tylko że mnie w ten sposób nie zmienisz. Ja jestem sobą.
– Angie, aniele, ja nie chcę cię zmieniać na siłę. Kocham cię taką, jaka jesteś, ale może cię to zainspiruje, wzbogaci twoje życie o jakiś element nadprzyrodzony?
– Ale po co?
Izabela opuściła ramiona w geście zrezygnowania.
– No dobrze, moje pobudki są czysto egoistyczne. Taką miałam wizję. Zaczyna się jesień, kończę już z letnimi ekspresjami promieni słonecznych, rozbijanych o rozklejające się ludzkie twarze. Nadchodzi czas mroku. Zastanawiam się tylko, w co cię ubrać. We florencki, czarny jedwab?
– Ach, siostra, czy w tym tygodniu już ci mówiłam, że czas wydorośleć?
– Ależ moje życie już dawno temu wkroczyło w etap dorosłości. Mam własne mieszkanie, udzielam się w galerii sztuki, prowadzę działalność artystyczną…
– Jeszcze mogłabyś podjąć z tym swoim Tomaszem jakąś poważniejszą decyzję, zamiast spędzać większość czasu w łóżku.
– Nie mam na imię Tomasz – zabrzmiał stłumiony głos spod pościeli.
Z moich oczu, wprost w słodki, nienaruszony skrępowaniem uśmiech Izy, wystrzeliły pioruny.
– Rozumiem, artysta poszukuje inspiracji…
– Angie, wkurwia mnie, że słynni malarze, którzy mieli mnóstwo kochanek, na przykład taki Modigliani, nie są postrzegani negatywnie. A wystarczy, że kobieta malarka ma trzeciego faceta i…
– W tym roku!
– Tak, w tym roku… I musi bronić się przed spojrzeniem, jakby wychodziło z krainy niewinności.
– Iza, wiesz co?
Nagle zadzwonił mój telefon. Zerknęłam na wyświetlacz. Szkoła.
– Dzień dobry, czy pani Andżelika Knebel, matka Natalii?
– Zgadza się – powiedziałam z rosnącą gulą w gardle.
– Proszę pani, dzwonię ze świetlicy szkolnej. Minęła już godzina siedemnasta, a pani córki jeszcze nikt nie odebrał. Ja też mam swoje życie i chciałabym wrócić do domu.
– Ale przecież mój mąż…
Jest policjantem – pomyślałam i zaraz dodałam:
– Przepraszam, ale widocznie mojemu mężowi musiało się coś stać. Boże, będę za piętnaście minut. Już jadę.
Nie do końca wierzyłam w prawdziwość tej tezy, ale to był jakiś sposób na załagodzenie sytuacji.
– Muszę spadać. Maks nawalił z odbiorem Natki.
– Pewnie łapie przestępców.
– Oby. Na razie. I wyrzuć go – dodałam, zerkając na łóżko.
– Coś ty! To miłość mojego życia – usłyszałam, zamykając drzwi.
Wiedziałam, że Iza ma najprawdopodobniej na myśli miłość ostatnich trzech dni jej życia.

ODCINEK #4

Czy zło jest genetycznie wpisane w każdego człowieka, a większości z nas udaje się w jakiś sposób je powstrzymać? Czy właśnie dzięki temu trwa świat? Chyba tylko tak mogę wytłumaczyć to plugastwo, jakie wylega z najczarniejszych dusz i atakuje ludzi, którzy wierzą, że życie ma jakiś sens. A czy moim sensem jest stawanie z tym oko w oko?
Kiedyś Maksymilianowi Kneblowi wydawało się, że w zapachu dymu papierosowego jest pewien element mistyczny, który próbuje zaprowadzić człowieka do jakiegoś innego wymiaru. Patrząc na sporą liczbę petów leżących na podstawce do kawy, można by pomyśleć, że wedle tego rozumowania Knebel przewędrował sporą odległość po dusznej, metafizycznej ścieżce i na dobre zadomowił się w obcym wymiarze. W miejscu, z którego wypełzła jakaś cicha, złowroga posępność i rozeszła się po całej kuchni, a potem zaległa w pogrążonym w półmroku korytarzu, gdzie tańczyły odblaski z telewizora z salonu. Słychać było stamtąd jęki kobiety, a potem rozweselone głosy męskie w niemieckim języku. Zdawało się, że posępność ta dokładnie oblepiła postać policjanta, który siedział pochylony nad stolikiem kuchennym jak skazaniec. Lampka ścienna, dająca światło od strony wejścia, w niewielkim stopniu oświetlała połowę jego twarzy. Twarzy spiętej, ściśniętej, jakby opasana była krępującymi ją niewidzialnymi żyłkami. Twarzy, na której odznaczały się mięśnie i kształt ściśniętej szczęki. Twarzy ze zwartymi ustami, zszytymi niedostrzegalnymi nićmi skupienia, silnej, zastygłej koncentracji.

***

Po wejściu do mieszkania poczułam gryzący zapach dymu papierosowego i od razu wpadłam w złość. Owszem, miałam kiedyś dwuletni epizod – jak to nazywam – z tym nałogiem, a nawet czasami popalam sobie z Sylwią, ale było z Maksem ustalone: w domu nie palimy. Wygląda na to, że wczorajszy incydent niebezpiecznie zamienia się w zwyczaj.
– Mamusiu, jak śmierdzi – odezwała się od razu Natalia, zakrywając nos.
– Wiem, idź do siebie, poczekaj, wywietrzymy tutaj – odparłam, wiedząc, że źródło zapachu znajdowało się w kuchni.
Maksymilian tkwił przy stole pochylony, coś rozgrzebując zapałką na podstawce; chyba popiół papierosowy, bo leżało tam kilka petów. Cień, jaki spostrzegłam na ścianie obok kuchennego okna, przypominał starca pogrążonego w samotności i depresji. Mimo iż mąż poruszał dłonią, kształt ten pozostawał nieruchomy, jakby wniknął w ścianę na stałe. Pomyślałam o cieniach ludzi, które do dziś zostały w Japonii po wybuchu bomb atomowych. Odegnałam te nieprzyjemne myśli.
– Mamo, widzę siusiaka!
Szybkim krokiem skierowałam się do salonu. Mój wzrok padł na ekran telewizora – jakiś nagi długowłosy szwab rozmawiał z rozłożoną na fotelu nagą niemrą, gładząc ją po udach. Na szczęście tylko tyle.
– Natalko, miałaś iść do swojego pokoju – odezwałam się. Energicznie machnęłam rękami nad zacienioną komodą i zrzuciłam na podłogę kilka pomarańczy z patery, próbując znaleźć pilota. Nigdzie go nie było. Telewizor wyłączyłam przyciskiem z boku obudowy. – Zaraz do ciebie przyjdę – powiedziałam, odprowadzając córkę.
Stanęłam w progu kuchni. Maks zachowywał się, jakby był tutaj sam. Moja obecność nie spowodowała w nim żadnej zmiany. Wewnątrz mnie wrzało, ale coś w jego bezczynności mówiło mi, że powinnam być delikatna.
A może nawet ostrożna?
Maks rzadko zachowywał się dziwnie. Gdybym wcześniej zadzwoniła, może wiedziałabym, czy coś się stało, ale spieszyłam się po Natalię, bo kierowało mną pragnienie ujrzenia córki, która jest wrażliwa, i byłam pewna, że w szkole będzie się niepokoić, dopóki nie zobaczy kogokolwiek z nas. Przeważnie kiedy Maksymilian zawodził, było to spowodowane jego pracą. „Ta robota to skurwysyn” – dudniły mi w pamięci jego słowa. To było po głośnym wydarzeniu w ubiegłym roku, kiedy ktoś po zamordowaniu brata wzniecił pożar w kamienicy. Po relacji z miejsca zbrodni, wstrząśnięta tym, co powiedział mi mąż o ofiarach, stwierdziłam, że nie chcę nigdy więcej słyszeć o tym, czym zajmuje się w pracy.
Mimo gonitwy myśli, postanowiłam poczekać. Miałam wrażenie, że cisza wręcz krzyczy, dusi się w tym pomieszczeniu, które było zbyt małe, aby pomieścić ładunek niepojętych emocji. Po kilkudziesięciu sekundach Maks westchnął i rzekł:
– Pamiętasz, jak mówiłem ci, że ta robota to skurwysyn?
Ulżyło mi, bo te słowa, mimo złowieszczego charakteru, rozproszyły moje obawy o to, że ta okropna cisza będzie trwała do nocy. Pomyślałam, że powinnam odpowiedzieć na to pytanie szybko i zgodnie z tym, co nakazywał rozsądek.
– Tak.
Maks wciągnął powietrze, jakby właśnie zaciągał się papierosem.
– Myliłem się. Jest gorsza od śmierci. A śmierć zdmuchuje skurwysyna jak świeczkę – powiedział Maks, przeciągając wzrokiem po pomieszczeniu i w końcu jego oczy utkwiły we mnie.
Bije z nich cień pożogi – pomyślałam spontanicznie, aż mnie to przeraziło. Porzuciłam myśli o wychowawczej awanturze. Maks wyglądał, jakby pokonał Goliata, a teraz dogorywał z powodu wewnętrznych obrażeń. Jego oczy tchnęły spokojem, ale było w nim coś tak ponurego, że odejmowało mowę. Poczułam, że jest tu bardzo duszno. Po chwili Maks z powrotem obrócił głowę i zatrzymał wzrok na stoliku. To, co zamierzałam powiedzieć, brzmiało w tej sytuacji w mojej głowie może śmiesznie, ale nie mogłam z tym zwlekać. Może pomoże to choć trochę obnażyć motywacje Maksa?
– Nie odebrałeś Natalki ze szkoły…
Odpowiedział szybciej, niż się spodziewałam.
– A może tam jest bezpieczniej?
Tymi słowami zbił mnie z tropu. Boże, o czym on mówi?!
– Bezpieczniej niż w domu?
– Bezpieczniej niż w drodze do domu – rzekł posępnie Maks, a z jego słów przebił się cień strachu. A może tylko mi się wydawało?
– O czym ty mówisz?
– Widziałem rzeczy, jakie nie śniły się Szatanowi.
Skądś to znam: „Nadchodzi czas mroku”. Następny nawiedzony?
– Mógłbyś dogadać się z moją siostrą – odparłam, bo jego słowa przyniosły mi na myśl majaki, wyciągnięte z jakiejś chorej teorii spiskowej. Cały czas miałam przed oczami zapłakaną twarz Natalki, kiedy odbierałam ją ze szkoły, a na plecach chyba nadal czułam ścisk jej palców.
Obudziłam się z zamyślenia, gdy Maksymilian ponownie przekręcił głowę w moją stronę; pod ciężarem jego spojrzenia prawie ugięły się pode mną nogi.
– Twoja siostra mogłaby w piekle grać jedynie za klauna. Żeby namalować prawdziwą ciemność, trzeba jej dotknąć. Oczami wyobraźni można jedynie naszkicować cienie – powiedział Maks chrapliwym szeptem i przez większą część moich pleców przebiegł przenikliwy dreszcz.
Musiałam trochę powstrzymać swoje myśli, które nie były gotowe na taką rozmowę. Może i dobrze, że przez telefon nie kazałam mu w takim stanie jechać po córkę. Słuchając go, nie miałam ochoty na drążenie odrealnionych tematów, zapragnęłam zejść na ziemię.
– A ten sam Szatan sprowadził nam do telewizora pornosa, na którego przed chwilą patrzyła nasza córka?
Maks nie spieszył się z odpowiedzią. Po dłuższej chwili odparł łagodniej niż wcześniej:
– Wyjąłem z szafy stary magnetowid…
– No i co? – zapytałam odważnie.
Nie zareagował. Powrócił do grzebania w popiele. Nie, na podstawce już nic nie było. Popiół wyparował. A może mi się zdawało, że tam był? Jego ręka, trzymająca zapałkę, poruszała się w pustej przestrzeni.
Nagle poczułam w telefonie wibracje i po chwili kuchnię wypełniła zupełnie niepasująca do sytuacji relaksująca muzyka. To była moja siostra, Iza.

ODCINEK #5

Podobno nic się nie dzieje przypadkowo – pomyślałam, patrząc na pulsujące zielone kółko z ikonką słuchawki na telefonie. Czy może moja siostra przychodzi z pomocą, aby oczyścić przestrzeń z cholernie dziwnych wibracji, jakie opanowały mieszkanie?
– Halo?
– Cześć, starsza, wszystko gra? Czy moja chrześnica została uratowana przed błąkającym się po szkole duchem woźnego? – Iza zawsze potrafiła dopasowywać słowa do sytuacji, a swoje wizje snuła z nieskrywaną przyjemnością. Często była też wysoko skuteczna w odciąganiu mnie od problemów. Jednak nie tym razem.
– Jasne, uratowana. Praca Maksa dała o sobie znać i bardzo źle wyszło. Ale Natalka już o tym zapomniała, po drodze wpadłyśmy na lody.
– Zawsze ci mówiłam, że lody to najlepsze, co życie może dać dziecku – powiedziała Iza z ironią. – Ale dlaczego Maks nie zadzwonił?
– Nie wiem, nie pytałam.
– Cooo?
– Jutro z nim pogadam, na razie jest… bardzo dziwnie – odparłam z zastanowieniem.
– To znaczy?
Co więcej miałam jej powiedzieć? Po prostu jest bardzo dziwnie. Nie ma innych słów na opisanie tej sytuacji.
– Mów, siostra, bo właśnie uzupełniam twój obraz i przyda mi się parę nowych szczegółów. Obrazy buduję z emocji.
– Czyli dla swobody artystycznej pozbyłaś się tego bagażu z łóżka? – spróbowałam przekierować rozmowę na inny temat.
– Jeszcze nie… bo nie chcę się czuć samotna.
Zaniemówiłam, bo tutaj skończyły się moje argumenty. Nie mogłam się z nią nie zgodzić.
– Ale on głośno chrapie i chyba w końcu to zrobię! – dorzuciła Iza, a ja pomyślałam, o tym, że niektórzy tak łatwo potrafią rozwiązywać swoje problemy.
– Wracam do Natki, dzięki za telefon.

***

Rano obudziło mnie przekleństwo rzucone do telefonu, po czym Maks wyraźnie zaczął się spieszyć. Wydawał się już normalny, bo nawet przeprosił za hałasy i pocałował mnie, ale nie zdążyłam z nim pogadać, bo rzucił tylko „Praca wzywa” i nie chcąc wyjaśnić nic więcej, wybiegł z domu jak poparzony. Poważnie się zaniepokoiłam. Może i dobrze, że rozmowę z nim odłożyłam na później? Nie jestem pewna, czy wczoraj bym się z nim dogadała. Jednak sprawa uszkodzonej lalki i jego zachowania nie jest jeszcze zamknięta.
W kubku zostawił trzy czwarte kawy, papierosy i rozgrzebane spaghetti z wczoraj. Nigdy nie był w tym względzie zasadniczy. Niezjedzony z jakichś powodów obiad bez przeszkód mógł zjeść na śniadanie.
Zaczynałam tydzień nocnej zmiany w barze, więc spokojnie mogłam przygotować obiad, odprowadzić córkę do szkoły, a potem ją odebrać. Dzwoniłam do Maksa, ale odrzucał rozmowę, wobec czego zaprowadziłam Natalkę do moich rodziców i tutaj kończył się sztywny plan dnia. Reszta zależała od tego, kiedy Maks wróci do domu.

***

Bar, w którym pracuję, oficjalnie nazywa się BISTRO JACK. Nazwa została ustanowiona samoczynnie podczas potężnego gradobicia, jakie nawiedziło Łódź ubiegłej jesieni. Tamtego dnia, stojąc za szybą i z niepokojem patrząc na to, co grad robił ze światem, widziałam, jak spadały litery U oraz A. Do dzisiaj stoją w magazynku za stertą starych płócien reklamowych sąsiedniej stacji benzynowej Shell (które, nie wiedzieć czemu, znajdują się u nas) oraz obrzydliwych, pożółkłych kasetonów, które kilka lat temu miały się jeszcze do czegoś przydać. Opieszałość właściciela, Jacka Wąsika, w naprawianiu szkód, skutkowała tym, że bar w oczach klientów, wraz z mimowolną zmianą nazwy, powoli przemianowywał się na taki w amerykańskim klimacie. Może Jacek uznał, że mógłby swój interes odświeżyć wizerunkowo, bo w menu pojawiła się pizza w kawałkach, brownie, a hamburgery dostały słodsze bułki. Ostatnim pomysłem szefa był sloppy jack, czyli jego wersja słynnej amerykańskiej kanapki sloppy joe. Podawałam ją chętniej od hamburgerów. Bułka i mielona wieprzowina z sosem pomidorowym. Piętnaście sekund. Proszę bardzo, tylko uwaga na koszulę, reklamacji nie przyjmujemy, pralki tutaj nie ma.
W telewizorze na ścianie mówili o jakichś dziwnych morderstwach w naszym mieście. Sylwia, która była fanką amerykańskich, głupkowatych shlasherów, powiedziała niemalże z ekscytacją, choć miałam nadzieję, że była to dobrze zakamuflowana ironia:
– Wreszcie i u nas coś się dzieje.
– Poważnie? – odparłam z niechęcią.
– Andżela, czy wiesz, jak nasz kraj jest ubogi w porządnych seryjnych morderców?
– Rozumiem, że chciałbyś, żeby było inaczej? – spytałam zgryźliwie.
Moja koleżanka spojrzała przed siebie, mierząc wzrokiem dwa stojące na stacji auta, z których jedno czekało przy dystrybutorze na kierowcę, prawdopodobnie płacącego w tej chwili za benzynę. Drugi samochód stał na parkingu.
– No niezupełnie, ale jak już się ktoś pojawił… – Sylwia ukazała mniej inteligentny z bogatej galerii swych uśmiechów.
Około drugiej w nocy na parking zajechał biały dostawczak i wysiadł z niego ubrany na biało mężczyzna. Wcześniej nigdy go nie widziałam. Okazał się klientem, którego określiłabym jako takiego, który potrafi zrobić różnicę.
– Daj mi duże, czarne kawsko, mocne i słodkie jak skurczybyk – wypalił, zanim jeszcze usiadł na stołku przy ladzie. – Chyba spałem po drodze, bo zupełnie nie pamiętam, jak tutaj dojechałem, he he.
– Coś do kawy? – zapytałam.
– Miły uśmiech. Wiem, że o to może być o tej porze niełatwo, ale padło pytanie, więc powinna paść odpowiedź. A jak ktoś pyta, to odpowiadam – rzekł mężczyzna i uśmiechnął się przesadnie szeroko. Jego oczy również wpatrywały się… przesadnie. Jakby chciały ujrzeć więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka.
Przypominał mi postać z filmów Davida Lyncha. Niby normalny, ale lepiej go nie obserwować, bo wyczuje się jego skryte wariacje płynące w nieskończonej ilości fobii…
– Z uśmiechów nikt mnie nie rozlicza, to tylko moja dobra wola – odparłam.
Facet popatrzył na mnie dłuższą chwilę, potem westchnął i powiedział:
– Biedny kierowca piekarza. Nawet ładne kobiety szczędzą mu uśmiechów. Prowadzę bardzo smutne życie, wiesz? W nocy rozwożę żarcie, w dzień śpię. W międzyczasie plączą mi się różne życiowe sprawy. Kawa to dla mnie jedna z największych przyjemności w ciągu dnia, to znaczy: nocy.
– To nie lepiej zrobić w domu w termosie? Jest taniej – powiedziałam leniwie i ziewnęłam. Nie powstrzymałam się przed tą nieprofesjonalną uwagą, bo dalsza rozmowa zdecydowanie mogła mi pomóc dłużej utrzymać się w pionie. Gdybym przespała się w ciągu dnia…
– A robię tak, robię. Lecz gdy chcę sobie pogadać, to zjeżdżam z trasy do ludzi. Lubię gadać. Noc jest pełna tajemnic, pełna opowieści ciekawych ludzi, a od ciekawych ludzi można się wiele dowiedzieć. Ktoś, kto pracuje w nocy, musi być cholernie ciekawym człowiekiem, prawda? Bo noc oferuje najgłębszy wymiar samotności, a w samotności pozwala się myślom krążyć. Dopominać się. Drążyć. Nawiercać umysł. Przeszukiwać go i dochodzić do ciekawych wniosków. Noc kojarzy mi się z końcem świata, zwłaszcza jak przed oczami przelatują napisy końcowe ostatniego filmu w ramówce telewizji. – Mężczyzna patrzył na mnie wnikliwie.
Przerwał, żeby upić łyk z kubka. Miał białe, bawełniane rękawiczki. W niektórych miejscach miały widoczne lekko brązowe plamy.
– …Z tej ciemnej całości wydobywają się w naszych oczach tylko te fragmenty, które nas żywo interesują. To, co w jakikolwiek sposób nas dotyka. Pozytywny lub negatywny… – Mówił dalej, ale ja na chwilę straciłam wątek. – Nie słuchałaś?
Już miałam zgonić wszystko na porę, ale mężczyzna mnie ubiegł.
– Nie przejmuj się. Jest noc. Ładna jesteś, wiesz? Chyba już to mówiłem. Albo pomyślałem… No dobra, lepiej się napiję, zamiast prawić banały. Nie znaczy, że ty jesteś banalna, chyba wiesz, że jesteś ładna i po prostu stwierdzenie tego faktu jest banalne. Tak, tak, już piję tę parującą ciemność. To tak, jakbym zajrzał w czarne oczy, które karmią mnie życiodajnym tchnieniem. Czarne oczy mogą zawrócić w głowie. A ty zawróciłaś komuś w głowie?
Westchnęłam i odpowiedziałam:
– Tak.
– Na pewno mężowi, prawda?
Super, zobaczył obrączkę – pomyślałam.
– A kim jest?… Czekaj! Niech zgadnę. Chodzi w marynarce?
¬– Czasami.
– Jakaś mała firma? – Upił łyk kawy i głośno westchnął z rozkoszy. – Dobra kawa. I mocna jak diabli. Ten napój rozjaśnia umysł już od pierwszego łyka. Nie, średnia. Średniej wielkości firma.
– Jest policjantem – powiedziałam, żeby spróbować zbudować dystans. Faceci nie lubią, jak kobiety mają mężów policjantów. Z takimi lepiej nie zadzierać.
– Z takimi lepiej nie zadzierać – powiedział, a ja się zaśmiałam. – I o to chodziło – rzekł, a ja nie miałam pojęcia, co miał na myśli. – No dobrze. Dopiję i spadam, bo ludzie będą głodni. A nie ma to jak horda rozdrażnionych ludzi od samego rana. To może części mieszkańców miasta ustawić cały dzień.
Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i pojawił się w nich wysoki mężczyzna w średnim wieku. Ręce trzymał w kieszeniach długiego brązowego płaszcza. Przystanął. Uważnie objął wzrokiem wnętrze baru i ze śmiertelnie poważną miną udał się w kierunku lady.

ODCINEK #6

Facet nie wyglądał zachęcająco. Z pewnością nie sprawiał również wrażenia, jakby wpadł tutaj na kawę. Jego poważny wyraz twarzy skrywał coś, co absolutnie nie kojarzyło mi się pozytywnie, zwłaszcza w godzinach nocnych.
– Sylwia – zawołałam mniej więcej w momencie, kiedy tajemniczy klient przekraczał środek sali, wyznaczony przypadkowo przez pękniętą płytkę, która od niepamiętnych czasów chwiała się przy każdym nadepnięciu, wydając irytujący chrobot. Usłyszałam, jak zazgrzytała, bo w tej chwili w „November Rain” Guns N’ Roses w telewizorze nastąpiła pamiętna chwila ciszy i następujące po niej dźwięki pianina, które w teledysku stanowiły wstęp do sceny pogrzebu…
– Cooo? – odezwała się moja zapracowana koleżanka z zaplecza, z którego doszły dźwięki stuknięcia butelek.
– Chodź, kochanie – powiedziałam niezwykle spokojnie, siląc się na to, żeby nie wywołać jakichś złych mocy, które zaczęły się gdzieś tutaj tlić.
Kierowca piekarza wysoko przechylił swój kubek. Dopije i zaraz wyjdzie. Pomyślałam, że wobec pojawienia się drugiego dziwaka może lepiej go tutaj trochę zatrzymać. W myślach obliczyłam abstrakcyjnie: dwa minusy dają plus. Kierowca tymczasem postawił naczynie na blacie.
– Te kubki to celowo, prawda? Żeby klienci poczuli się jak w domu? Ciekawi mnie jedna rzecz. Co z tymi, którzy chcą się trzymać od domu jak najdalej? – powiedział, dziwnie akcentując ostatnie dwa słowa, i spojrzał tak, że zawładnęło mną dziwne uczucie. W jego ciemnych oczach kryła się jakaś surrealistyczna głębia. Kątem oka zobaczyłam, że drugi klient powoli zbliżał się do lady. Odbiegłam spojrzeniem w bok, ale nadal czułam na sobie natarczywy wzrok.
Wreszcie przyszła Sylwia. Od razu zorientowała się w sytuacji. To znaczy w sytuacji z nowym klientem. Pozostałe aspekty trwały w zawieszeniu. Nie mogła podejrzewać, że obsługiwany przeze mnie mężczyzna jest nienaturalnie rozgadany.
Przekręciłam głowę i odpowiedziałam mężczyźnie w kwestii kubków:
– Dla takich mamy filiżanki z napisem: BISTRO U JACKA.
– A to ciekawe – powiedział facet i wytarł usta serwetką. – Nazwa tej uroczej kawiarni jest na zewnątrz inna…
Już miałam się odezwać, wspomnieć o wielkim gradobiciu, ale mnie ubiegł.
– Dla mnie miejsce to pozostanie uroczą kawiarenką, która wyłoniła się z mroku nocy – oznajmił i na całe szczęście uśmiechnął się, bo już na wszelki wypadek zaczęłam się zastanawiać, gdzie leży buteleczka gazu pieprzowego. Ostatnio walała się w szufladzie przy kasie, ale zdaje się, że w czymś tam przeszkadzała Sylwii i…
– Dzień dobry – odezwała się koleżanka, poprawiając zmarszczoną na udach obcisłą tunikę, i wyszła naprzeciw mężczyzny w płaszczu.
Ten nie odpowiedział, tylko rzucił okiem w bok, na mnie. Bacznie go obserwowałam, ale musiałam skupić się na moim kliencie.
– No to teraz już pan nie zaśnie… – powiedziałam i łypnęłam wzrokiem w bok. Facet podszedł do baru.
– Z pewnością – odparł kierowca piekarza i wstał z miejsca.
Usłyszałam głos Sylwii, ale nie mogłam rozpoznać słów, ponieważ zagłuszała je muzyka. Nie miałam pojęcia, gdzie leży pilot. Musiałam jeszcze skupić się na moim kliencie i wymyślić jakiś szybki punkt zaczepienia.
– A nigdy się to panu nie zdarzyło?
– Nie. Zwykle opuszczam szybę i wchłaniam noc każdym zmysłem – to orzeźwia. Kiedyś, gdy kręciłem dźwignią od szyby, potrąciłbym faceta. Wtargnął na jezdnię i w ostatniej chwili udało mi się wyhamować. Widziałem w jego oczach strach, ale wiedziałem, że on nie bał się śmierci. Bał się wyobrażenia, jakie ma o śmierci. Gdybyśmy nie byli karmieni przez fałszywe wyobrażenia, strach i odwaga przestałyby istnieć. Podobno wypadki zdarzają się tylko tym, którzy na to zasłużyli.
Ponownie zerknęłam na Sylwię. Była nieznacznie pochylona do przodu, widocznie facet mówił cicho. Wciąż trzymał ręce w kieszeniach i patrzył na nią zimnym wzrokiem. Coś stuknęło w szyby. Chcąc spojrzeć na to, co dzieje się na zewnątrz, przekręciłam głowę i na serio się przeraziłam. Kierowca miał zastygły, jakoś nienaturalnie wbity we mnie wzrok i ściągnięte brwi. W dach i w okna zaczął ostro uderzać deszcz.
– Postrzępione chmury… – usłyszałam tuż przed sobą z ust klienta. Zdawało mi się, że przestrzeń między nami się zmniejszyła. Ale w jaki sposób?
Sylwia coś tłumaczyła facetowi i w pewnym momencie porozumiała się ze mną nerwowym spojrzeniem. Mężczyzna zdawał się pożerać ją wzrokiem. Wyraźnie oczekiwał jakiejś odpowiedzi.
– …Rodzą postrzępiony deszcz, he he. Czasem muszę wyjść z auta i zanieść pieczywo. Czasem w nocy mocno pada, właśnie tak, jak dziś… – mówił kierowca.
Sylwia powiedziała słowo. Potem jeszcze jedno. Jąkała się? Brązowy płaszcz się poruszył. Ogarnęły mnie niedobre przeczucia.
– …I wtedy czułem, jak mój szkielet się rozpływał… – dobiegło do mnie zza lady.
Sylwia cofnęła się i jeszcze raz spojrzała na mnie. Nawet jakby coś powiedziała, zawołała mnie albo cokolwiek, to i tak bym jej nie usłyszała. W telewizorze rozkrzyczał się wokalista Offspring.
– Ty kurwo… – usłyszałam głos, który ze zgrozą przemknął obok mnie jak senna zjawa. Powoli przeniosłam wzrok na kierowcę, który cały czas mówił.
– …I czułem, jak ten papier się rozpływał. Gdy się zorientowałem, to wszystkie bułki były mokre. A ona rozmawiała przez telefon i nie mogłem wejść. Padało gorzej niż teraz.
– Słucham? – spytałam.
– Padało gorzej.
– Nie, wcześniej, powiedział pan… – zaczęłam, ale zawahałam się, sądząc, że tak naprawdę zabrzmiałoby to śmiesznie i niedorzecznie, gdybym powtórzyła to, co wydawało mi się, że przed chwilą usłyszałam.
– Mówiłem o tym, jak ulewa… – przerwał mi kierowca.
– Przed chwilą. Słyszałam.
– Nie rozumiem, co pani słyszała? Opowiadałem, jak…
– No przecież… ¬– wydusiłam i nagle usłyszałam wyjątkowo głośne chrupnięcie płytki na środku sali. Mężczyzna w płaszczu musiał mocno uderzyć w nią nogą.
Teraz się oddalał. Sylwia stała, jakby ją zamurowało. Nawet nie wiedziałam, kiedy zadźwięczał dzwonek przy drzwiach, bo z zamyślenia wyrwał mnie nagły przenikliwy chrzęst. Coś uderzyło mnie w nogę. Spojrzałam w dół na rozpryśnięte kawałki białego kubka po kawie. Przeniosłam wzrok na klienta, a ten patrzył na mnie przepraszająco, jakby to on stłukł naczynie. A kto to właściwie zrobił? Przysięgłabym, że kubek stał na blacie po stronie klienta.
– Andżela, co ty?
– Ja nie… – zająknęłam się.
– To moja wina – odezwał się mężczyzna. – Rozgadałem się i zacząłem przynudzać. Jak kawa uderzy mi do głowy, to gadam jak najęty.
– Nic się nie stało – odparłam kurtuazyjnie, uważnie prześwietlając wzrokiem nieznajomego, ale nie dostrzegłam w nim nic, co by mnie utwierdziło w przekonaniu, że się przesłyszałam. Poza tym wcale nie byłam pewna, czy rzeczywiście nic się nie stało.
– Ale lepiej, żebym już wracał. Mam jeszcze kilka stopów. W zasadzie powinienem jeszcze coś zjeść, bo robię się głodny i w obliczu zapachów, jakie dochodzą z mojego auta, mogę nie oprzeć się jakiejś świeżo wypieczonej słodkiej bułce… Dzięki za kawę. Do zobaczenia!
Wyszedł.
Gdyby nie muzyka, która rozbrzmiewała z telewizora, mnie i Sylwię skleiłaby trudna do zniesienia cisza, w której zagnieździł się narastający zamęt.
Ty kurwo…
Czy ja to słyszałam?
I coś o szkielecie?
Cholera.
– Andżela… – usłyszałam głos Sylwii, która posłała mi niepokojące spojrzenie. – Chyba spieprzyłam.
– Co?
– No… rozmowę.
– Mów jaśniej! – lekko podniosłam głos, bo miałam już dość niedomówień.
Sylwia podeszła bliżej i pod jej butami zazgrzytały szczątki kubka. Spojrzała pod nogi i się cofnęła.
– No, mów – ponagliłam.
– On pytał o… kopertę.
– Jaką… – urwałam i błyskawicznie przypomniałam sobie o tym, co mi dał mężczyzna w toalecie. Nagle poczułam, że jest tu duszno jak w piekle. – O kopertę? – zapytałam, jakby nie dowierzając słowom koleżanki.
– To znaczy nie dokładnie o nią, ale o coś, co powinien mieć tamten umierający facet.
– I co powiedziałaś?
– Powiedziałam, że mamy kopertę, ale dla niejakiej Rity Smolar.
– Sylwia, cholera jasna, on nie powinien się dowiedzieć o tej kopercie! Tamten mężczyzna powiedział: „Daj tylko jej, ona przyjdzie”.
– Andżela, daj spokój…
– Co?
– Ten facet wyglądał, jakby chciał mnie zaszlachtować. Andżela, może powinnyśmy przekazać tę kopertę policji i powiadomić o wizycie tego dziada?

Artykuł powstał w ramach #maszwsparcie – Kampanii reakcyjno-informacyjnej. Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG.
blank

ORION.FM

Oficjalny kanał Youtube prowadzony przez ORION Organizację Społeczną. Pamiętajcie, aby subskrybować i być na bieżąco!
blank
ORION Organizacja Społeczna
Instytut Ekologii Akustycznej
ul. Hoża 86 lok. 410
00-682 Warszawa
Email: instytut@yahoo.com
KRS: 0000499971
NIP: 7123285593
REGON: 061657570
Konto. Nest Bank:
92 2530 0008 2041 1071 3655 0001
Wszystkie treści publikowane w serwisie są udostępniane na licencji Creative Commons: uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych 4.0 Polska (CC BY-NC-ND 4.0 PL), o ile nie jest to stwierdzone inaczej.