“Matnia” bookstory (odcinki 13-18)

Bookstory „Matnia” autorstwa Juliusa Throne, to opowieść o Andżelice pracującej na stacji benzynowej, doświadczającej przemocy ze strony partnera. Materiał jest realizowany w ramach projektu „#maszwsparcie – Kampania reakcyjno-informacyjna”.

ODCINEK #13

– Angie, powiedz, co się dzieje – poprosiła Sylwia lekko drżącym głosem.
Wypowiedzenie takich słów było czystą naiwnością, jednak wcale się nie dziwiłam, że padły, bo co można było rzec w takiej sytuacji?
– Nie mam pojęcia, ale… – urwałam, chcąc wprowadzić w tym miejscu jakiś pozytywny akcent, lecz słowa uwięzły mi w gardle.
Sylwia kontynuowała, czym jeszcze bardziej wzbudzała mój niepokój:
– Przecież on nie przyszedł tutaj dla kawy… Czego chce?
Mężczyzna spojrzał w bok, na Eryka i Marcina, zajętych rozmową. Potem jego wzrok spokojnie prześlizgnął się po całym pomieszczeniu i na moment zatrzymał się na mnie i Sylwii. Pociągnął łyka z filiżanki, a potem zaczął się gapić w telewizor.
– Przełącz na jakiś horror, na pewno zapomni o całym świecie – błysnęła Sylwia.
– Przestań, panikaro. My wiemy, czego on chce – zdołałam w końcu odezwać się z „genialną” myślą.
– On nas zamorduje. Napije się i zamorduje…
– A co z kopertą?
– Znajdzie ją, przecież jest… tutaj. – Sylwia przyciszyła głos i spojrzała w dół, na plik opartych o ściankę pod blatem karteczek.
– Przestań gadać bzdury – zganiłam koleżankę.
– On ma jakiś plan, na pewno najpierw chce nas przestraszyć.
– No to może lepiej chodźmy do niego i zapytajmy – zaproponowałam.
– Co ty mówisz?
– To jedyne wyjście, żeby przerwać to napięcie.
– Podejść do niego i zapytać, o co mu chodzi? Żartujesz? – Sylwia zrobiła przerażoną minę, która stała się idealnym obrazem dla patosu utworu Sii „Chandelier”, puszczanego właśnie w telewizorze.
– A co innego możemy zrobić? – zapytałam.
– Może zadzwonić na policję? Albo zawiadom… Maksa? Nie pomyślałaś o tym?
– Pomyślałam, ale w końcu… nie chcę go niepokoić takimi pierdołami. Tu przecież chodzi tylko o tę pieprzoną kopertę. Jakby chciał nam zrobić krzywdę, to już by to… to wiedziałybyśmy o tym.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka wpadło kilka liści, a w przejściu pojawiła się łysa głowa.
– Ludzie, przepraszam, czy na tej stacji ktoś pracuje? Już z piętnaście minut czekam na jakiegoś, tego, no… sprzedawczyka i nie mogę zapłacić!
Mężczyzna wydał mi się znajomy. Sylwia, przecierając ścierką szklanki, powiedziała do mnie:
– Biały truck stał na miejscu, na pewno przyjechał ten… Heniek?
– Hubert – poprawiłam i odpowiedziałam mężczyźnie: – Tak, na pewno ktoś… tam… – Urwałam i rozszerzyłam oczy w zdumieniu. – O, cholera – rzuciłam.
Zaalarmowana moją reakcją Sylwia odwróciła się i zrobiła prawdopodobnie tę samą minę, co ja.
– Andżela, co ja widzę?
– Nie pytaj, lepiej powiedz, co ja widzę.
Przecież to był Hubert, pracownik sąsiadującej z nami stacji benzynowej! Postąpił krok do przodu i zawołał:
– No, jak, do diabła… wiecie, co się dzieje? Cisza jak po wojnie. Ta cholerna wacha jest tutaj za darmo, czy co? He, he, he!
Zatkało mnie. Dlaczego on przychodzi do nas i zadaje takie dziwaczne pytania?
– Angie, powiedz, że to nie on.
– Chciałabym, ale nie mogę. Przecież nawet mówi jak on.
– Hubert, to ty? – krzyknęła Sylwia.
– Jaki Hubert? Ja chcę tylko zapłacić za paliwo do mojego nowego wozu, bo zaraz odjeżdża – odparł mężczyzna.
– Do białego trucka?
– No jacha, a skąd wiesz, mieszkasz ze mną?
– Nie no, ale ty jesteś Hubert.
– Chyba mnie z kimś zapętliłaś. Chociaż kiedyś znałem Huberta, krótki czas. Tylko jego imię pisało się przez „ch” – Chubert. Ale mówi się tak samo. Po imprezie obudził się już zupełnie innym człowiekiem: Chubertem Super Gluuuuu hi, hi, hi! Jeszcze pamiętam jego wycie, kiedy chciał otworzyć oczy. Auuuuuuuu!
Mężczyzna w płaszczu odwrócił się w kierunku wejścia i tkwił w tej pozycji. Nie chcąc wystawiać na próbę cierpliwości któregokolwiek z panów, ruszyłam do wyjścia. To było zdumiewające. Z każdym krokiem upewniałam się, że w drzwiach stał Hubert ze stacji obok. Nie brat bliźniak, nie ktoś, kto go naśladował. To był on. I teraz przyszedł do nas i zachowywał się jak szalony. W jego oczach było coś niezwykłego. Nie miał białek. Światło jarzeniówek nie było mocne, ale wystarczające, żebym zauważyła jego potężnie przekrwione źrenice i poczerwienioną twarz. Miałam wrażenie, że Hubert oddychał ciężko i nie mógł ustać w miejscu.
– Zobacz – powiedział, wskazując na białego nissana navara, stojącego przy dystrybutorze. – Zalałem go pod korek… i nikt nie chce przyjąć moich pieniędzy. Wszyscy mają je w dupie!
Przerażał mnie ten człowiek. Nie sposób było zauważyć, że stało się z nim coś dziwnego, prawdopodobnie się naćpał. Hubert pracował tutaj dość długo – przynajmniej kilka lat. Kiedyś zniknął na kilka miesięcy, ale ostatnio, jakieś dwa tygodnie temu, znowu się pojawił.
– Na pewno nie jesteś Hubert? – zapytałam, choć znałam prawdę.
Łysy rozejrzał się i powiedział cicho:
– Może trochę, kurwa, jestem, ale nie wypaplaj nikomu… Słuchaj, mam pomysł. Może wsadzę pieniądze do kasy i wydrukuję sobie paragon… Wezmę coś jeszcze… masz ochotę na piwo? Złocisty trunek wspaniale rozwiązuje język, ogrzewa ducha, dodaje animuszu…
– Nie ma mowy, jestem w pracy – oznajmiłam, spoglądając za szybę, czy u Sylwii wszystko w porządku, i natychmiast porzuciłam myśli o dalszej rozmowie z tym osobnikiem. – Muszę iść – dodałam, gdy zerwał się wiatr, i wycofałam się do baru.
Hubert powiedział coś pod nosem i poszedł przed siebie.
Zamykając drzwi, objęłam wzrokiem parking i zerknęłam na swoje auto. Stało w półcieniu, ale wydawało się, że jest w porządku, że nic go nie przygniotło. Gdy znalazłam się w środku, przed drzwi baru dotargała się jakaś sponiewierana reklamówka. Po asfalcie przetoczyły się jakieś gałęzie, usłyszałam, jak coś dużego uderzyło ze zgrzytem w dach. Drzewa chciały odlecieć. Pomyślałam o Natalce. Mam nadzieję, że rodzice nie będą źli. Mama nie tryskała humorem, gdy pojawiłyśmy się u nich. Oblicze nieba było szare, poprzecinane ciemnymi smugami. Pędzące chmury zdawały się pożerać błąkające się, nieliczne gwiazdy…
O Boże! Wzdrygnęłam się i odskoczyłam od szyby z jękiem. To, co wyłoniło się z mroku w postaci oczu przykrytych kępą szalejących włosów, o mało nie przyprawiło mnie o zawał. Drzwi otworzyły się i niedoszła zjawa przemknęła obok mnie, przesiąknięta zapachem papierosów w stopniu największym z możliwych. Zrobiłam kwaśną minę, a baba przeszła obok mnie z jakimś nienaturalnym, charakterystycznym, szeleszczącym dźwiękiem. Gdy odeszła, zobaczyłam, w czym rzecz. Długa, brązowa sukienka naszpikowana była jakimiś wystającymi dodatkami, jakby jej postać była miotłą, która uciekła z wichury, żeby nie rozsypać się na swoje drobne, suche części. Skierowała się prosto do stolika, przy którym siedział mężczyzna w płaszczu. Po drodze zaczepiła sukienką o przełamaną na podłodze płytkę i się zatrzymała. Pociągnęła za materiał i poszła dalej. Ja podążyłam za ladę. Mina Sylwii pozwalała domyślić się, kim była ta kobieta.
– To ona?
– Tak.
Zamienili kilka słów i skierowali swoją uwagę na nas. Facet wstał i za chwilę oboje stanęli naprzeciw lady.
– Macie ją? – zapytała kobieta.
– Kogo? – odpowiedziałam złośliwie.
– Ją, kurwa. Nie żartuj sobie – odparła kobieta, czym mnie zdenerwowała. Była nieprzyjemna. Tak na oko miała jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Przez jej zniszczoną zmarszczkami twarz przemknął cień uśmiechu. Coś w jej oczach mówiło, że nie była dobrym człowiekiem.
– W jakim charakterze państwo tutaj przyszli? – zapytałam odważnie.
Para spojrzała na siebie w jakimś złowrogim milczeniu.
– W charakterze właścicieli tej koperty – powiedziała kobieta.
– A skąd mamy o tym wiedzieć? – włączyła się Sylwia. Podziękowałam jej w duchu.
Kobieta westchnęła i poprawiła włosy, które mimo tej próby nadal pozostawały w nieładzie. Znowu poczułam ten smród. Jakby ta kobieta sama była wypalonym papierosem. Miotła cuchnąca petem… Z kolei facet sprawiał wrażenie, jakby z trudem utrzymywał słowa skryte za zaciśniętymi ustami.
– Ja jestem Rita Smolar – powiedziała, wlepiając we mnie bystry wzrok.
– I twierdzi pani, że ta koperta jest dla niej? – odrzekłam.
– Oczywiście, że tak.
– A skąd ta pewność?
– Bo jest na niej napisane moje imię i nazwisko.
– To jeszcze nic nie znaczy – powiedziałam.
– Co to za przesłuchanie? Oddaj naszą własność – wtrącił mężczyzna.
Kątem oka zobaczyłam, jak Eryk z Marcinem wstali i pożegnali się z nami kiwnięciem głowy.

ODCINEK #14

– Proszę państwa, chyba jesteście w stanie nas zrozumieć? W nasze ręce trafiło coś, czego kwestię własności trzeba rozstrzygnąć. Równie dobrze można by oddać tę sprawę policji i mieć to z głowy – oznajmiłam pewnym siebie głosem.
Kobieta wypuściła nosem powietrze, a jej kompan zagotował się na twarzy, która zaczęła się mienić czerwienią.
– Ale jeśli już pofatygowaliście się po ten przedmiot, to możemy z powodzeniem załatwić sprawę, jeżeli będzie jasne, dla kogo zostawiona jest ta koperta – dodałam.
– Widzę, że postanowiłyście wziąć sprawiedliwość we własne ręce – rzekła kobieta. – Powiem tak: jeżeli nikt inny po to nie przyszedł, to jesteśmy jedynymi zainteresowanymi. Sprawa jest jasna.
– No dobrze. Nie ma problemu. Możemy oddać tę kopertę, jeśli tylko udowodni pani, że nazywa się Rita Smolar.
Kobieta popatrzyła na mnie w skupieniu. Najwyraźniej uznała moją postawę za zdecydowaną, gdyż gwałtownym ruchem pociągnęła pasek wiszący jej na ramieniu i w jej rękach pojawiła się torebka, która była skryta gdzieś w grubych zwojach sukni. Wyciągnęła dowód osobisty i wystawiła go przed naszymi oczami. Rzeczywiście, nazwisko się zgadzało. Zdjęcie natomiast przedstawiało kobietę z długimi włosami, takimi, jakie miała ta, która stała przede mną, z tym że osoba na zdjęciu wyglądała trochę młodziej.
– Może mi pani pokazać PESEL? – zapytałam.
– Co? To jeszcze nie wystarczy? – zareagował facet.
– Zdjęcie jest chyba… – zawahała się Sylwia, mrużąc oczy.
– Stare, oczywiście. Takie miałam. Od tamtego czasu trochę lat już minęło – wyjaśniła kobieta.
– Kurwa, co to ma być? – powiedział mężczyzna i spojrzał na swoją towarzyszkę oczami pełnymi wściekłości. – Zamierzasz z nimi tak gadać?
– Benio, daj spokój… jeszcze…
– Zaraz mnie coś rozsadzi. Po prostu r o z p i e r d o l i. Jest noc. Wiesz, gdzie teraz muszę być. Gdzie ja, kurwa, muszę być?!
W faceta coś wstąpiło. Rąbnął pięścią w blat tak mocno, aż wysypały się patyczki do mieszania napojów.
– Mam zadzwonić na policję?! – krzyknęłam.
– Policję?! – wrzasnął mężczyzna nieprzyjemnym basem, a jego echo ogłuszająco zagrało mi w uszach. – Lepiej dzwoń od razu na pogotowie, półmartwa suko!
Prędko otworzyłam szufladę i zaczęłam nerwowo w niej grzebać w poszukiwaniu buteleczki z gazem pieprzowym. Sylwia, gdy zobaczyła, że agresor wszedł w zakręt, chcąc ominąć ladę i zrzucił stojaki z ofertą promocyjną baru, cofnęła się do mnie, zgarniając stojący pod blatem plik kartek. Facet staranował kosz na śmieci i stanął naprzeciw nas, prezentując postawę godną rozwścieklonego wojownika.
– Masz! – wrzasnęła Sylwia, rzucając mu w pierś wszystkim, co miała w dłoni. – Znajdź sobie i spadaj!
Ściskając gaz, stanęłam obok niej, gotowa walczyć ramię w ramię. Facet od razu wypatrzył interesujący go przedmiot i podniósł z triumfalnym uśmiechem. Położył kopertę na blacie ze słowami:
– Lepiej sprawdź, bo te kurwy mogły coś wykombinować!
Kobieta od razu rozdarła papier. Wyjęła ze środka jakieś zdjęcie i się zaśmiała. Mężczyzna zdzielił nas spojrzeniem, które mogłoby przyprawić o zawał, i odszedł razem z kobietą w kierunku wyjścia. Tym razem szelest sukni został zagłuszony przez głuche tupanie jego buciorów.
Wraz z każdym kolejnym ich krokiem zaczęłam odczuwać ulgę.
– Rany boskie… mówiłam, że to morderca – powiedziała Sylwia z przejęciem.
– Na szczęście niedoszły – odparłam z nieszczerym zadowoleniem. Wspomnienie niedawnej sytuacji przejęło mnie zgrozą.
– Zamykamy drzwi? – zapytała Sylwia.
– Nie trzeba, już sobie poszli – powiedziałam, błądząc niepewnym wzrokiem po terenie parkingu, gdy zbliżyłyśmy się do drzwi.
– Wiesz, że takie logiczne argumenty słabo na mnie działają. Przede wszystkim rządzą mną emocje. Ja bym zamknęła bar na cztery spusty.
Widziałam po ruchu drzew, jak na zewnątrz szalał wiatr. Pomyślałam, że może szczęśliwie porwał naszych niedawnych gości, bo nie było po nich śladu.
– Szkoda, że nie ma tutaj mojego Zygmunta. On zawsze mnie uspokaja – mówiła dalej Sylwia.
Od zawsze zastanawiało mnie to, jak można nadać kotu takie imię. Jest to dla mnie szczególnie dziwne, bo mam wujka Zygmunta.
Nagle z parkingu ruszył jakiś kombiak. Kierowca spojrzał się w naszym kierunku i poznałam twarz potwora.
– Widzisz? Odjeżdżają – powiedziałam, nadal udając rozluźnienie.
– Tak… A może to i dobrze, że pozbyłyśmy się tej koperty? Wydaje mi się, że niepotrzebnie robiłyśmy z tego taki problem… Widziałaś może, co w niej było?
– Dostrzegłam chyba jakieś zdjęcie.
– Ciekawe, co było na nim tak cennego.
– Pewnie już się tego nie dowiemy – odpowiedziałam.
– Mam nadzieję, że nie będzie ku temu okazji – rzekła Sylwia, gdy wracałyśmy w kierunku lady. – Spójrz, coś się zaczepiło o tę płytkę.
Moja koleżanka podniosła z podłogi kawałek tkaniny wielkości dłoni.
– Andżela, to żakard. I to bardzo ładny. Wygląda mi na materiał wysokiej jakości.
– Skąd wiesz?
– Przecież moja mama jest krawcową. Dla dziewczynki takie dzieciństwo to był raj. Masz, kochanie, oddasz tej kobiecie, jak po to przyjdzie – powiedziała Sylwia, śmiejąc się, rzuciła tkaninę w moim kierunku i uciekła do przodu.

***

Po pracy pojechałam prosto do domu, planując iść do rodziców po córkę tuż przed lekcjami. Chciałam wziąć świeże ubrania i śniadanie do szkoły. Po wejściu do mieszkania, od razu zauważyłam plecak szkolny, leżący w przedpokoju. Jak to? Co Natalka tutaj robi? Było wpół do siódmej. Weszłam do pokoju i zobaczyłam Maksa. Siedział na brzegu kanapy i krył twarz w dłoniach. Miał zabandażowaną rękę. Odniosłam wrażenie, że się trząsł, ale żaluzje były zasłonięte i mogłam się mylić. Słyszałam jego ciężki, przytłumiony oddech, jakby spowijała go jakaś ciemna, gęsta pajęczyna.
– Maks… – odezwałam się, a mąż wzdrygnął się i przetarł rękami twarz. Po chwili ziewnął. – Coś się stało?
– Tak, spać mi się chce. Dobrze, że jesteś – powiedział i wstał. Minął mnie i zniknął w łazience. – Ten pieprzony gołąb obudził mnie przed piątą. Przysięgam, że skończy w pralce. Wypiorę go ze wszystkich dźwięków.
Podeszłam do drzwi i zapytałam:
– Czemu przyprowadziłeś Natalkę?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Odgłos prysznica zagłuszył moje słowa.
Weszłam do pokoju córki. Przykryłam ją. Wyglądała na rozpaloną. Czoło miała cieplejsze niż zwykle. Oby to nie oznaczało początku choroby. Może lepiej było nie zaprowadzać jej wczoraj do rodziców?
W kuchni, gdy stawiałam czajnik z wodą, usłyszałam gruchanie gołębia. Podeszłam do okna i raptownie pociągnęłam za sznurek od żaluzji. Zwykle to działało na ptaki, które przestraszone odlatywały. Ale nie tym razem. Dzisiaj to ja odskoczyłam od okna. Na parapecie stał gołąb, i to był straszny widok. Ptak nie miał oka. Z oczodołu wisiał mu jakiś krwawy ochłap i upiornie wpatrywał się we mnie tym swoim jedynym ślepiem, jakbym to ja była winna jego rany. Jezu, co za widok! Wydało mi się, że to był ten sam gołąb, który wcześniej wleciał do mieszkania. Szybko podeszłam i opuściłam żaluzję. Nagle zaskrzypiała podłoga. Poczułam na plecach dreszcz i szybko się odwróciłam. To była tylko Natalka. Stała w półmroku jak duch. Miała niewyraźną minę.
– Mamo, brzuch mnie boli i kręci mi się w głowie.
– Nati, wracaj do łóżka – powiedziałam, przytulając ją.
– Słabo się czuję. Co mi jest?
– Zostajesz w domu, kochanie. To mi wygląda na grypę.
– Jelitową? Jak dziadek?
– Najprawdopodobniej tak – powiedziałam i złapałam córkę za rękę.
– Też będę wymiotować?
– Oby nie.
– Co to za stukanie? – powiedziała Natalka i obejrzała się przez ramię.
– Nie wiem, chodź, położysz się.
Gdy córka leżała w łóżku, zapytałam:
– Tata z własnej woli po ciebie przyszedł?
– Tak, ale najpierw zadzwonił do babci.
– Mówił, dlaczego?
– Tylko to, że bezpiecznie będzie w domu… Co miał na myśli?
– Pewnie to, że wszędzie jest dobrze, ale w domu najlepiej – zmyśliłam naprędce pierwsze wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy.
– Ale u babci też było fajnie, oglądałam bajki… a tata był dziwny. Mamo, co to za stukanie?
– Nie wiem. Ale jak to… dziwny? – zaniepokoiłam się.
– On dużo mówił, do siebie też.
– Co mówił?
– Właśnie o bezpieczeństwie, że świat jest okrutny… i jakieś szczęki ciemności… A jak poszłam do kuchni napić się wody, stała tam butelka z alkoholem. Co z tym stukaniem? – powiedziała Natalka słabym głosem, zwłaszcza ostatnie słowa.
– Na pewno?
– Tak, teraz tutaj je słyszę.
– Pytałam, czy na pewno alkohol.
– Tak, bo powąchałam i bardzo śmierdziało, jak jakieś… zimno mi…
Nakryłam kołdrę dodatkowo kocem i jeszcze raz sprawdziłam czoło córki. Było bardzo ciepłe.
– Była opróżniona? – zapytałam.
– Tak… a co? A, butelka. Tak, mamo. To znaczy… jeszcze trochę było na dnie.
– A co z tatą?
– Był jakiś taki wesoły. A w kuchni chyba coś stłukł, bo pod ścianą leżało szkło… Myślałam, że to talerz, bo… nie wiem.
– Poczekaj.
Gdy usłyszałam kroki Maksa, wyszłam z pokoju. Podszedł i pocałował mnie w policzek.
– Pędzę, bo źli ludzie czekają, żeby ich złapać.
– Co ci się stało w rękę?
– To nóż. Trzeba je wszystkie zanieść do stępienia – powiedział Maks i zachichotał.
– Natalka ma temperaturę. To chyba grypa.
– Już wczoraj była dziwna.
– Ona twierdzi, że to ty wczoraj byłeś jakiś dziwny.
– Tak? A to dobre.
– Mogłeś zostawić ją u rodziców, przecież pisałam, że ja ją odbiorę.
– Miałaby spędzić noc z dala od miliona swoich maskotek? W życiu – powiedział, łapiąc za klamkę, i w tym momencie usłyszeliśmy pisk.
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Natalka puszcza sznurek żaluzji i wraca pod kołdrę.
– Tam był gołąb bez oka, to on stukał w szybę! – krzyknęła, kryjąc się pod pościelą.
– Zrobiłeś coś temu gołębiowi? – odezwałam się do Maksa.
– Tylko pogoniłem tchórza – powiedział z krzywym uśmiechem i szarpnął za klamkę.

ODCINEK #15

– Maks, poczekaj. – Podeszłam i poczułam zapach jego perfum, trochę zbyt mocny. – Czy ty wczoraj coś piłeś? – powiedziałam tak cicho, żeby żadne słowo nie wydostało się na klatkę schodową.
Maks otworzył usta i wbił wzrok w podłogę. Wyczułam, że zaskoczyłam go tym pytaniem. Zapanowała grobowa cisza. Przez tych kilka sekund się nie odzywał. Widziałam, jak wypuszcza powietrze. Zrobił spokojną minę, która zwiastowała, że zaraz się przyzna lub ewentualnie zaproponuje dokończenie rozmowy po pracy.
W tej chwili usłyszałam stukanie w szybę. Przekręciłam głowę. Okno było zasłonięte. Pewnie to ten głupi, natrętny gołąb. Nawet Maks nie zdołał go wystraszyć. Ale… czy to on go okaleczył?… Gdy usłyszałam jakiś cichy dźwięk, odwróciłam z powrotem głowę, gotowa na słowa Maksa pogodzonego z tym, że go prześwietliłam i musi udzielić odpowiedzi na pytanie, tak niecierpliwie domagające się wyjaśnienia. Ujrzałam jednak coś tak zaskakującego, że wydało mi się to niczym sen, który płynął do mnie jak w zwolnionym tempie i przemierzał przestrzeń w postaci drzwi sunących w moją stronę. Zbliżających się, żeby zburzyć ciszę z całą swoją ostrością i brutalnością. Poczułam, jak głuche trzaśnięcie zatrzęsło moim światem.
Zadrżałam.
Usłyszałam piśnięcie Natalki.
Stałam w osłupieniu.
W głowie pojawiły mi się niewytłumaczalne fragmenty jakichś dźwięków, przytłoczone echem uderzenia, które rozeszło po mieszkaniu. Miałam wrażenie, jakby przetoczyła się przeze mnie jakaś gigantyczna fala i z mocą żywiołu rozdarła serce na małe kawałki, zasiewając w duszy druzgocące poczucie niepokoju.
Poczułam, jak od odgłosu ciężkich kroków na korytarzu drga powietrze.
Otworzyłam usta.
Utkwiłam wzrok w ciemnobrązowej teksturze drzwi, które pozostały nieruchome, zamykając drogę do męża, do wytłumaczenia, do poznania prawdy. Jednej z prawd. Do ewentualnej naprawy życiowego spokoju, który zaczął powoli się uginać, trzeszczeć, choć wciąż miałam nadzieję, że nie się rozpadać.
– Mamo, co to było? – zapytała Natalka. Siedziała, a włosy opadały jej na część twarzy.
– To przeciąg, kochanie… – wydusiłam z siebie ledwo słyszalnym głosem.
– Tata już poszedł?
– Tak.
Poszedł… i wybrał się chyba dalej, niż bym wcześniej sądziła…
Czy tym samym próbował zabrać dobro, wiarę i miłość?
Chciałam wmówić sobie, że to uderzenie drzwiami naprawdę było skutkiem przeciągu, ale ciężkie i natrętne myśli wracały jak wrząca fala. Ukucnęłam przy Natalce i dotknęłam jej ciepłego czoła. Nie wyglądała najlepiej.
Dziś była sobota. Wolne dni przypadały mi na niedzielę i poniedziałek; w tej sytuacji zadzwonię później do szefa i poinformuję, że dziś nie mogę przyjść do pracy. Położyłam się na łóżku córki i przykryłam kocem. Niepokoiła mnie myśl o mężu. Dzisiaj ma wrócić koło południa. Zwykle nie pracuje w weekendy, ale podobno prowadzą teraz trudne śledztwo. Przypomniało mi się auto przed cmentarzem. Czy to możliwe, że ten straszny i zły świat jest tak blisko nas? Że uśmiechem albo zwykłym „dzień dobry” stykamy się z ludźmi, którzy noszą maski? A Maksymilian? Czy on nosi maskę? To uderzenie drzwiami nie było niczym uzasadnione. Niczym, co jest w mojej głowie…
***
Obudziłam się o wpół do pierwszej. Natalka nadal spała. Wzięłam telefon i wyszłam na balkon, żeby jej nie obudzić.
Bujne, zielone drzewa rosnące przed blokiem przewyższały już poziom naszego drugiego piętra, rozchodząc się na wszystkie strony i prawie stykając się z barierką. Był teraz koniec lata i obrośnięte liśćmi gałęzie odgradzały nas od słońca, ale za chwilę, kiedy nadejdzie jesień, za oknem będzie mroczniej. „Nastaje czas mroku…” – przypomniały mi się słowa Izy. Siostra, przestań straszyć.
Kiedyś jeden z sąsiadów występował do administracji o ścięcie drzew przed jego oknami, bo miał problem z odbiorem telewizji satelitarnej, ale wyjaśnili mu, że nie mogą ich usunąć, gdyż znaleźli na nich ptasie gniazda. Teraz już nie było widać żadnych gniazd, ale drzewa nadal rosną przed oknami.
Poinformowałam szefa o chorobie córki. Chyba był czymś zajęty, bo moje wyjaśnienie przyjął dziwnie spokojnie i z pewnym roztargnieniem, ale ostrzegł, że „niedługo wchodzi wyjątkowa-super-zajebista promocja” i będzie potrzebować w pracy wszystkich swoich pracowników.
Potem zadzwoniłam do Sylwii i powiedziałam, że dzisiaj mnie nie będzie. Pamiętając o naszych ostatnich przeżyciach, bidula oczywiście była tym przerażona. Stwierdziła, że poprosi swojego chłopaka Alberta, żeby jej towarzyszył, dopóki nie wrócę.
O trzynastej trzydzieści Maksa jeszcze nie było. Zadzwoniła Iza.
– Andżela, wpadniesz do mnie dzisiaj zakosztować trochę sztuki z tobą w roli głównej? – zapytała podekscytowanym głosem.
– Niestety, nie mogę, Natalka nie najlepiej się czuje.
– Moja chrześnica ma słodkiego lenia, o ile ją znam…
– Nie, mogła się zarazić grypą jelitową u rodziców – oznajmiłam poważnie.
– Och, moje małe biedactwo… A ty jak się czujesz?
– Ja, o dziwo, w porządku – powiedziałam z ulgą w głosie.
– Może czegoś potrzebujesz?
– Na razie nie. No i co z tą sztuką?
– Obraz, kochana, nabiera kształtów. Jestem z niego coraz bardziej dumna! – wybuchnęła radością Iza. Potrafiła cieszyć się jak dziecko. – Ostatnio miałam trochę więcej czasu, bo Krzysiek zdawał egzaminy na studiach.
– Ten spod pościeli? – zapytałam złośliwym tonem.
– Tak właśnie!
– Iza, ile ty właściwie masz lat?
– Hi, hi, lepiej powiedz, co tam u ciebie.
Przez chwilę zastanawiałam się, co właściwie mam jej odpowiedzieć.
– Andżela, co jest? – ponagliła mnie siostra i tym samym popchnęła do szczerości.
– Maks jest jakiś dziwny.
– To znaczy?
– Prawdopodobnie wczoraj pił alkohol, gdy odebrał Natalkę od rodziców.
– Ojej… – zasmuciła się Iza.
– A dzisiaj, gdy go o to zapytałam, trzasnął drzwiami i wyszedł.
– Andżela, pamiętaj, że jak coś, to wiesz: zawsze możesz do mnie przyjechać. Wyrzucę młodego.
– Jasne – powiedziałam niedowierzającym tonem, ale byłam pewna, że moja siostra zrobiłaby dla mnie wszystko.
Potem pośmiałyśmy się jeszcze, ale musiałam zakończyć rozmowę, bo przyszła do mnie Natalia, trzymając się za brzuch. Zwymiotowała po raz drugi tego dnia, ale potem poczuła się trochę lepiej i razem z dwoma podobno głodnymi pluszakami zjadła połowę obiadu.
Wybiła godzina piętnasta, gdy usłyszałam klucz w drzwiach. Tym razem Maks cicho je zamknął.
Wszedł do pokoju, gdy prasowałam. Nawet na niego nie spojrzałam.

ODCINEK #16

– Cześć – powiedział Maks i zatrzymał się w progu.
Nie odpowiedziałam. Kątem oka spostrzegłam, że na mnie patrzy. Słyszałam jego oddech. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to był oddech spod maski. Ciężki i duszny, przykryty czymś, co nie wydaje się być ludzkim i dobrym. Stał tak przez kilkanaście sekund, po czym poszedł do kuchni. Usłyszałam, jak otwiera lodówkę i coś pije. Potem udał się na balkon. Zerknęłam w tamtym kierunku i zobaczyłam, że pali papierosa. Potem drugiego.
Gdy z powrotem wszedł do mieszkania, zdjął koszulę, zwinął w kulkę i rzucił na korytarz, pewnie w pobliżu łazienki. Usiadł na łóżku i głośno westchnął.
– W soboty zawsze jestem nerwowy – powiedział cicho, zwieszając głowę.
I to miało być wytłumaczenie, na które czekałam? Wolałam się nie odzywać, bo korciło mnie, żeby wypalić mu coś szczerze, nigdy bowiem nie zauważyłam, by akurat w te dni jakoś specjalnie ponosiły go nerwy.
– Był już obiad? – zapytał, tym razem bezwstydnie normalnym tonem.
Nadal prasując, zagryzłam usta i zrobiłam smutną minę.
– Kurwa… – bąknął pod nosem i wstał.
Nie wiem, dlaczego, ale ścisnęłam mocniej żelazko. Minął mnie i poszedł do kuchni. Słyszałam, jak grzebał w garnku z ziemniakami i odłożył przykrywkę z patelni. Cisnęło mi się na usta: „Podgrzej sobie”, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.
Maks został w kuchni, a ja poszłam do pokoju Natalki.
– Tata przyszedł? – zapytała.
– Tak – odparłam i żeby córce nie wpadło na myśl go zawołać, szybko dodałam: – Je obiad.
– Poczytasz mi? Bo jakoś nie mam siły…
– Pewnie. Może zjesz coś innego? – spytałam, odkładając na biurko talerz z rozgrzebaną pieczoną nogą kurczaka i rozrzuconymi ziemniakami. Surówka z marchwi zniknęła.
– Później, teraz chcę posłuchać o Emi – oznajmiła Natalka i ziewnęła.
Pół godziny później przewróciła się na bok i zapomniała o swojej ulubionej książce i o całym świecie. Przykryłam ją kocem i usiadłam na łóżku, opierając się o ścianę. Postanowiłam konsekwentnie obstawać przy swoim i dać Maksowi czas na zastanowienie się. Wkrótce przymknęłam oczy…
Jakiś czas później zbudził mnie dochodzący z korytarza harmider. Coś upadło, zaszurało po podłodze, przez ten hałas przebił się nerwowy głos Maksa, usłyszałam przekleństwo. Zerknęłam na córkę. Spała niezachwianym snem.
Nieznacznie otworzyłam drzwi i zobaczyłam, jak Maksymilian, z telefonem przy uchu, porwał z podłogi zmiętą koszulę, wrzucił ją na siebie, nie zapinając jej guzików, pospiesznie założył buty i z kurtką pod pachą wybiegł z mieszkania.

* * *

Jacyś przechodnie spotkali biegnącego ulicą Milionową mężczyznę, który był w stanie szoku, i zadzwonili na policję. Spanikowany facet mówił o porozrzucanych ubraniach i policyjny patrol natychmiast zaalarmował grupę śledczą. Gdy na teren ogródków działkowych przybyli Społecki z Kneblem, przed otwartą bramą stał już radiowóz, a dwóch młodych mundurowych czekało obok. Znalezienie prawdopodobnego miejsca zbrodni nie stanowiło trudności. Rozrzucona odzież była dobrze znanym policjantom sposobem oznaczania terenu przez mordercę. Damska bluzka i sukienka powieszone były na zwisających gałęziach niewielkiej wierzby, chłopięce spodenki leżały na skalniaku, a czapka bejsbolówka z apaszką porzucone były na ziemi. Społecki szedł przodem, pozostawiając Maksowi zadanie obserwowania terenu dookoła. Obaj ściskali w dłoniach broń. Kierowali się do otwartych drzwi dość dużej altany. Na klamce była ostentacyjnie powieszona biała, zakrwawiona koszulka.
– Jest i zaproszenie – zauważył Społecki. – Jak zawsze narodowe barwy. Uwaga, jakieś warzywa – dodał żartobliwym tonem, omijając wielobarwną, gęstą kałużę. – Co prawda w wymiocinach, ale tak lepiej brzmi. Czyżby nasz fotograf ze słabym żołądkiem już tutaj był? No, chyba że to podarki zostawione przez pioniera – odkrywcę teatru zdarzeń…
Krew wręcz wypływała z wnętrza budynku. Ocenili, że aby wejść do środka, najprawdopodobniej trzeba będzie wdepnąć w ogromną kałużę. Byli pewni, że ich buty nabiorą szkarłatnej barwy. Starali się ominąć krew najzręczniej, jak mogli, ale nie dało się wejść do środka w profesjonalny sposób, nie roznosząc śladów. Za chwilę wyszło na jaw, że to, co znajdowało się w progu, było jedynie preludium koszmaru, jaki zrodził umysł szaleńca. Metaliczny, mdły smród mieszał się z zapachem starości, jaki bił ze spróchniałego drzewa ścian i sufitu.
Drzwi zajęczały i zadzwonił wiszący łańcuch. Jak wrota do piekła – pomyślał Knebel i się zatrzymał. Arek Społecki był już w środku, świecąc latarką.
– Stary, dawno temu pracowałem w rzeźni, ale takiej wystawy to nawet tam nie mieliśmy. Ja pierdolę… o, ja pierdolę!…
Policjant tymi słowami nie zachęcał Maksa do wejścia, lecz ten i tak dołączył do kolegi.
– Nawet nie próbuj szukać suchego miejsca. Chcąc nie chcąc, materiał dowodowy wyniesiemy stąd do domu.
Pierwszym, co Maks zobaczył, były trudne do rozpoznania ciała leżące pod ścianą. Sprawiło to, że serce zaczęło mu bić mocniej. Gdy wąski promień światła natrafił na twarz, zrobiło mu się ciepło. Kiedy zorientował się, że ta twarz nie była połączona z głową, jego ciało zaczęła drążyć ciężka, niespokojna fala. Napływające obrazy niczym dzika rzeka wdzierały się w jego zmysły, a serce zaczęło walić jak u walczącego ogara.
Zastygł na chwilę, widząc naprzeciw siebie jakieś dłonie, potem posłał spojrzenia, które ześlizgiwały się po zapryskanych krwią ścianach. Patrzył w skupieniu na przesuwający się błysk światła latarki i zrobił głęboki wdech. Natychmiast poczuł ciężki, zniewalający zapach, od którego niejednemu mogłoby zakręcić się w głowie. Maks z kamienną miną przesuwał wzrok po wiszących częściach ciał. Społecki miał powiększone oczy, jakby nasycał się widokiem kaźni.
„Nóż przyłóż sobie do gardła, jeżeli masz gardło żarłoczne…”
– Co tam, kurwa, mamroczesz? A może to nie ty, tylko jakaś trupia mowa? Chociaż nie mam pojęcia, jak szeroka granica dzieli trupa i to coś, co zalega tu przed nami. Niezły syf. Idę odetchnąć prawdziwym powietrzem. Latarkę?
– Nie – odparł Maks.
Gdy kolega wyszedł, poruszony łańcuch zadźwięczał w głowie Knebla nagłym zgrzytem, który brzmiał jak świst albo szczebiot półmartwego ptaka. Zobaczył w wyobraźni swoją żonę i córkę zbroczone krwią. Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Obrazy Andżeliki i Natalii zaczęły drżeć. A po chwili trząść się i latać jak w febrze.
„Szczęki ciemności otwierają swoje ciemne, diamentowe ślepia, zimny wiatr rozpościera skrzydła, TO unosi się i pluje piekielną czarną smołą, która po mnie spływa, prosto w zawiłość mroku. Jej smak jest nieznośny i gęsty. Dotkliwy. Cierpki i bolesny. Wcale nie znika w ustach, napływa i dusi szkaradnym obliczem.
Mrok pęka na dwoje, wchodzę w tę szczelinę. Czuję przenikliwe moce, które tępią mój strach.
Wlepiam przeraźliwie bystry wzrok w ciemność, która omiata mi twarz paskudnym, ciężkim chłodem. Niebo jest spowite całunem mroku. A może to jest sufit? Przezroczysty i nagwieżdżony pulsowaniem obmierzłej, ciasnej przestrzeni. Czuję szczypanie gdzieś wewnątrz ciała. Pękają we mnie liny, przewody, sznurki, żyłki i nici, zrywają się krępujące duszę więzy.
Niesiony falą sprzeciwu przemierzam przestrzeń wzdłuż i wszerz, w nieskończoności wymiarów.
Oczy napływają mi łzami.
Widzę rozmazaną ciemność. Całą w czerwieni.
Szczęki ciemności pożerają wszystko.
Słychać przegryzanie i chrupanie.
Szczęki ciemności przeżerają wszystko.
Kąsają, gryzą, odpędzając głód.
Obżerają się.
Zażerają.
Napychają się.
Objadają się bólem.
Gniotą i młócą wszystko, co pozostało ludziom do życia.
Mielą ich razem z kośćmi, ubraniami, przedmiotami.
Gruchoczą ciała, rozgryzają je, rozrywają na części, rozkrawają świat dziecięcej niewinności.
Żrą, żrą, żrą.
Nieludzko, brutalnie, bestialsko.
Żrą, żrą, żrą.
Rzeźbią bestialstwem kości”.
Maks przekręcił głowę wokół własnej osi. Szaleńczo, gorączkowo, panicznie. Silny, metaliczny zapach zawirował i silnie wdarł się w jego zmysły.
Wzrok utkwił w ścianach spływających ciemną czerwienią.
Upadł. Nie. Tylko mu się zdawało. Zmienił pozycję, ale nie miał pojęcia, na jaką. W głowie mu świszczało. Coś zalało oczy, zrobiło mu się gorąco, upalnie, wkrótce zimno i znowu ciepło. Czuł, jakby coś skoczyło mu na plecy, zagłębiając się ostrymi zakończeniami w kręgosłupie. Poczuł na skórze miriady dreszczy.
– Kurwa, Knebel!
„Kurwa, uratuj mnie. Kurwa, uratuj mnie stąd, bo to uparcie ciągnie w dół. Nie. W bok. Nie. Rozrywa we wszystkie strony. Napastliwie. Zażarcie. Zuchwale. Nie, nie, nie!”
– Kurwa, Knebel, słyszysz?!
– Słyszę…
Gdy Maks wyszedł na zewnątrz, głęboko zaciągnął się powietrzem. Społecki, z papierosem w ustach, wychodził właśnie zza rogu altany, bo badał ślady obok budynku.
– Mówiłem, że na tyłach też coś leży… jakieś coś.
– No i co tam mamy? – zawołał policjant w mundurze, czekający u wylotu alejki, jakby tkwił przed jakąś nieprzekraczalną dla niego granicą.
W niewielkiej odległości za nim stał drugi z młodych funkcjonariuszy.
Społecki podszedł do tego pierwszego, położył dłoń na jego ramieniu i powiedział:
– Tam znajduje się powód, dla którego twój tatuś pracował całe życie za biurkiem na komendzie, panie Biegun. Chciałeś być lepszy od niego, co? To zajrzyj tam sobie. Jak stamtąd wyjdziesz, to potem powiesz tatusiowi, czy dobrze zrobił, że nie przykuł cię łańcuchem do nogi swojego biurka.
Policjant z patrolu popatrzył niepewnie na śledczego. Postąpił kilka kroków do przodu. Zerknął jeszcze do tyłu na swojego kolegę, który tylko wzruszył ramionami.
Maks Knebel wynurzył się zza drzwi altany. Ledwo stał na nogach. Spojrzał czerwonymi oczami na młodego policjanta i odezwał się słabym głosem:
– Spierdalaj.
– Ale… – zająknął się chłopak i odwrócił głowę w kierunku Społeckiego, którego twarz spowijał cień drzewa. Młodszy oficer zobaczył, jak ten obserwuje go, uśmiechając się pod nosem w wyrazie jakiegoś niezrozumiałego szaleństwa. Drzewo poruszyło się pod wpływem wiatru, a twarz śledczego przecięły ciemne smugi, niczym powykrzywiane palce jakiegoś demona.
– Spierdalaj, powiedziałem! – krzyknął Knebel do policjanta, który się zawahał, słysząc śmiech Społeckiego i spojrzał na niego z wyrazem niezrozumienia malującym się na twarzy.
– Wypierdalaj stąd! – Głos Maksa po raz kolejny rozdarł ciszę. – Wypierdalaj i nigdy, kurwa, się tutaj nie zbliżaj! Pędem dzwoń po ekipę! No już, kurwa!
Społecki odprowadził wzrokiem biegnącego policjanta, śmiejąc się jak wariat. Gdy Knebel przechodził obok niego, powiedział tylko jedno zdanie:
– To może być dobry policjant, debilu.

* * *

O godzinie osiemnastej nadal nie było Maksa. W pewnym momencie Natalka wstała w euforii, że czuje się już dobrze, ale natychmiast mdłości wzięły górę. Na szczęście częściowo wrócił jej apetyt. Zrobiłam jej kisiel, a potem podałam leki. Pograłyśmy w gry planszowe i powspominałyśmy nasze ostatnie wakacje nad jeziorem. Pomimo jej nie najlepszego samopoczucia było nawet wesoło i na pewno spokojnie. Może właśnie dlatego pomyślałam o kimś, kto mógłby ten spokój zburzyć, i mimo wszystko stwierdziłam, że mam dylemat…

ODCINEK #17

„Coś parzącego mnie liże…
Coś piekącego wlewa się do środka ciała…
Coś palącego rozrywa mnie od wewnątrz…
Nie ma krwi i nigdy nie będzie, bo smoła zalała już wszystko. Zasklepiła wszelkie pęknięte nowotwory, wypełniła gorącą lawą otwarte rany, popłynęła do samego dna duszy i rozlała się żyłami po ciele… po ciele… po ciele… po tym zastygłym, napiętym ciele. Widzę pod skórą te czarne, lepkie korytarze, które parują, sykają i prychają, niemiłosiernie parzą, pieką i żrą…
Żrą, żrą, żrą…
Drapię się po skórze, dziobię i kłuję, skrobię, obdrapuję i kaleczę, żeby wypuścić ten czarny jad i powstrzymać bolesne zgrzytanie zębów, które przebija ciszę i rozsadza głowę tym nieznośnym chrobotaniem i przewiercającymi umysł ostrymi śrubami dotkliwego rzężenia…
Muszę tę smołę ochłodzić w środku, muszę zdławić jej wrzenie.
Zgładzić ten sprężony furkot,
całe to siarczyste, uporczywe syczenie…
I śpiew, który śpiewem nie jest,
i śmiech, który śmiechem nie jest…
tylko przeszywającym mózg diabolicznym skwierczeniem”.
Był wieczór. Półmrok w kącie zacienionego wnętrza wypełnionej dymem papierosowym knajpy rozświetlił blask ekranu telefonu. Zabuczało.
„Sprężony furkot… tego, co żre… żre… żre…”
Maksymilian Knebel pomyślał, że tak jak światło poruszyło cząsteczki mroku, również i jego spojrzenie rozgarnia je każdym ruchem gałek ocznych. Że miesza i kotłuje, spienia i wzburza. Miał wrażenie, że mrok zaczął gęstnieć dookoła niego, że robiło się coraz goręcej, coraz duszniej. Bolała go skóra rozdrapana na przedramionach. Na ciele występowały mu nowe ogniska swędzenia. Przechylił kieliszek, zalewając gardło zimną wódką. Potem pociągnął kilka łyków piwa z wysokiej szklanki. Poczuł ulgę. Zimny płyn popłynął w dół i ukoił żar, jaki promieniował we wnętrzu jego ciała. Odstawił szklankę, przetarł spocone czoło i oczami wyobraźni roztrzepał ciemną spiekotę, która koncentrowała się dookoła jego głowy. Zupełnie spontanicznie nacisnął na zieloną ikonę słuchawki na telefonie, który znowu dał znać o przychodzącym połączeniu.
– Maks? – zapytał kobiecy głos i nastąpiła głucha cisza. – Maks? – zabrzmiało ponownie.
– Słucham? – odezwał się słabo.
– Czy coś się stało?
– Nic, co mogłoby cię szczególnie interesować.
– Rozumiem, że chodzi o pracę?
– Wszystko się buja przez nią. Bo ona jest jak… skurwysyn.
„I żre… żre… żre…”
– Kiedy wrócisz?
– Już zaczynam wracać – odparł Maks, postawił na telefonie jedną z dwóch stojących na stoliku pustych szklanek i nachylając się nad naczyniem, powiedział z basowym pogłosem: – Już wracam. Idę po nitce, wprost do kłębka…
Światło w telefonie zgasło.
– Do kłębka złożonego z ludzkich włosów…

***

– Mamo, boję się…
– O co chodzi, kochanie? – zapytałam Natalkę, lecz szybko zorientowałam się, że patrzy w kierunku okna. Na zewnątrz zrobiło się dziwnie ciemno.
– Poczekaj – powiedziałam i podniosłam żaluzję.
– Już wieczór? – zapytała córka.
– Nie, przecież… – Zawahałam się, sprawdzając godzinę na ściennym zegarze. Była pora, która z pewnością nie powinna przedstawiać takich widoków. Spojrzałam przez okno. Ściemniało się. Słońca nie było już widać, a chmury, które przywiał jakiś szalony wicher, ukazały świat w iście dekadenckim obrazie. Były przeraźliwie czarne. Pod tym kotłowiskiem obłoków nastał obraz bliski nocy. Wiatr rządził na niebie. Gdy jedne ciemne chmury odpłynęły, po chwili pojawiły się nowe, wydawało się, że jeszcze ciemniejsze. Siła wiatru powodowała, że deszcz padał wręcz poziomo. W dali nad blokami olbrzymie kłęby chmur falowały niespokojnie i wyglądało, jakby wysoko w górze otwierało się piekło, zamierzając wciągnąć życie ludzkie.
Coś zaczęło stukać w parapet.
– Mamo, co to jest? Znowu ten wstrętny gołąb?
– Nie, to deszcz. Na dworze robi się bardzo brzydko.
Wraz z narastającą ciemnością zaczął padać coraz bardziej obfity deszcz. Jakaś para biegła chodnikiem, a do klatki schodowej wchodziła kobieta z upapranymi błotem białymi spodniami. Trawnik przemierzał niespiesznym krokiem jakiś pies. Otyły mężczyzna stał na balkonie z parasolem, paląc papierosa. Po chwili cała szyba była zroszona gęstymi kroplami. Czarne chmury pożarły promienie słoneczne na całej długości horyzontu. W przeciwległym bloku zaświeciły się światła w trzech mieszkaniach. Otyły mężczyzna stał na balkonie z parasolem, paląc papierosa. Gdy przeniosłam wzrok na drzewa, zobaczyłam go. Na jednej z gałęzi siedział gołąb bez oka i wlepiał we mnie swój upośledzony wzrok. Tkwił tak nieruchomo, lekko poruszany wraz z całym drzewem, bo przy oberwaniu chmury zerwał się również wiatr. To było dziwaczne. Czego on chciał? W pewnym momencie jego dziób zaczął się otwierać. Powoli, wciąż na mnie patrząc, przechylił głowę, jakby pił lecący z nieba deszcz, po czym powrócił do wcześniejszej pozycji. Nagle drgnęłam, bo naprzeciw trzasnęły drzwi, wybudzając mnie z zawieszenia. Mężczyzna z parasolem schował się w mieszkaniu.
O godzinie dwudziestej zazgrzytał zamek w drzwiach.
– To ja! – usłyszałam głos Maksa i podbiegłam do korytarza.
– Cicho, Nati śpi – zganiłam męża.
– Okej, okej.
„Ok. Ok. Nic nie wiem, nic nie wiem…” – przypomniały mi się słowa piosenki Bajmu. Cicho zajrzałam do pokoju córki. Gdy odwróciłam głowę, Maks zamykał właśnie drzwi łazienki i niedługo usłyszałam odgłos prysznica. Myślałam, że wróci wcześniej, ale już przyzwyczaiłam się do tego, że jego praca nieraz odciągała go od domu. Wtedy czasami czułam, jakby była dla niego najważniejszą rzeczą na świecie. Dzisiaj znowu był jakiś dziwny. Jak wyjdzie z łazienki, koniecznie muszę się z nim rozmówić. Włączyłam telewizor. Na kanale regionalnym mówili o jakichś niewyjaśnionych morderstwach w Łodzi. Zdziwiło mnie to, że nie wspomnieli o furgonetce z ciałami pod cmentarzem. Nadal padało, deszcz donośnie uderzał w szyby każdego pomieszczenia w mieszkaniu. Dochodziły do mnie uderzenia z salonu i kuchni. Poczułam, że deszcz otaczał mnie ciasnym pierścieniem. Usłyszałam kilka wyładowań, a ciemność za oknem rozświetliły błyski piorunów. Siedząc na kanapie, oparłam głowę o ścianę, a odgłos prysznica zaczął stawać się coraz cichszy.
Gdy otworzyłam oczy, ekran telewizora tonął w czerni. Po przełączeniu na inne kanały nic się nie zmieniło. Nieraz było tak, że podczas burzy nasza kablówka przestawała nadawać sygnał. Za oknem wciąż padał deszcz, choć już nie tak ostry jak wcześniej. A Maks…? Światło z łazienki promieniowało na korytarz. Było cicho. Podeszłam do drzwi i delikatnie pociągnęłam za klamkę. Maks leżał w wannie. Wyglądał bezbronnie, rozłożony w zimnej wodzie. Podeszłam, żeby nacisnąć korek i wyczułam zapach alkoholu. Zaraz też zauważyłam ręce męża. Skórę na przedramionach miał zaczerwienioną. Niektóre ślady były głębokie i wyznaczały tor ran wiodący wzdłuż rąk. Co się tutaj dzieje? O tym chyba też muszę z nim porozmawiać. Gdy zeszła cała woda, rzuciłam na Maksa kilka ręczników i koc. Alkohol… Zgasiłam światło i zostawiłam go tam. To było chyba najlepsze wyjście. Po upewnieniu się, że z Natalką jest wszystko w porządku, poszłam do łóżka i zasnęłam przy akompaniamencie padającego deszczu.
Obudziła mnie cicha muzyka i głos prezentera radiowego. Z dali dobiegało jakieś skwierczenie.
– Mama wstała! – krzyknęła Natalka.
– Jeszcze nie wstała – odparłam zaspanym głosem.
– Jak poczuje zapach smakowitej jajecznicy, to od razu postawi ją to na nogi – odezwał się Maks.
Oboje stanęli nade mną uśmiechnięci. Pomachali do mnie. Nie wierzę. Maks jak po ślubie. W wyprasowanej koszuli, ogolony, uczesany, z bijącą z jego spojrzenia jakąś dziwną wesołością.
Podniosłam się i zauważyłam, że za oknem wciąż jest nieciekawie.
– No co wy…
– Mamo, niespodzianka!
Same niespodzianki – pomyślałam i ziewnęłam, a po chwili poczułam, jak córka rzuca mi się na szyję.
– Już się lepiej czuję – oznajmiła Natalka i zrobiła niewyraźną minę. – No, może jedynie trochę lepiej…
– Jeszcze odczuwa mdłości, ale podałem jej tabletki i do jedzenia coś lekkiego na żołądek – powiedział Maks.
Przeniosłam wzrok na córkę. Przytaknęła. Gdy Maks wyszedł z pokoju, Natalka rzuciła:
– Tata zaczął robić obiad.
– Poważnie? – zapytałam i zerknęłam w kierunku kuchni. Rzeczywiście, oprócz jajecznicy coś tam parowało z garnka.
Po śniadaniu Natalka poszła poleżeć, a ja zajrzałam do kuchni. Pachniało pietruszką.
– Rosół z przepisu praprababki. Może być? – zapytał Maks, zachodząc mnie od tyłu i przytulając.
Poczułam zapach wody toaletowej.
– Andżeliko, przepraszam za ostatnie dni. W pracy jest makabra. Spadły na nas chyba wszystkie żywioły. Cała grupa jest rozchwiana.
– Jaka grupa? – spytałam.
– Śledcza. Prowadzimy bardzo trudne śledztwo. Chłopaki są wykończeni… i ja też. Wczoraj było apogeum. Na koniec wyskoczyliśmy na piwo.
– A przedwczoraj też piłeś?
– Nie.
– Nati widziała jakąś butelkę z resztką alkoholu.
– To prawda. Robiłem porządek… Przecież wiesz, jak rzadko piję. Dlatego też rano się zdenerwowałem. Te cholerne drzwi trzasnęły zbyt mocno. Spieszyłem się do chłopaków, bo czekali na dole. Ta praca…
Wiem, „jest jak skurwysyn” – pomyślałam i rzuciłam:
– A co z twoimi rękami?
– Widziałaś, gdy leżałem w wannie?
– Tak.
– To skutki trudnego aresztowania. Wyjątkowo agresywny osobnik.
Milczałam, patrząc, jak gładzi swoje przedramiona.
– Zagoi się… Może poprawimy sobie humory podczas miłego wieczoru? Skoczyłbym po coś mocniejszego…

ODCINEK #18

– Jasne, możesz skoczyć – odpowiedziałam.
– W porządku. Przyniosę coś specjalnego.
Maks cieszył się jak dziecko. Dawno go takiego nie widziałam. Gdy wyszedł, zadzwoniłam do rodziców. Ojcu już się polepszyło. Przeszła mu gorączka i biegunka, pozostały jedynie lekkie mdłości oraz osłabienie, podobnie jak u Natalki. W międzyczasie napisała Iza. Odpowiedziałam jej, że Natalka prawdopodobnie jutro pójdzie już do szkoły i będzie okazja się spotkać.
Za oknem pociemniało. Stało się to nagle; aż nie mogłam uwierzyć, że światło dnia jest w stanie tak szybko przygasnąć. Na dzisiaj też zapowiadali deszcz – przypomniało mi się to z chwilą, gdy narastające uderzenia w parapet zaczęły burzyć ciszę. Po chwili rozpadało się na dobre, jeszcze bardziej niż wczoraj. Drzewa latały we wszystkie strony świata, a fala wody zaczęła zalewać okna. Poszłam do pokoju i rozchyliłam żaluzję, żeby sprawdzić, czy wciąż siedzi tam ten gołąb. Na gałęzi było pusto. Naprzeciwko na balkonie znowu przebywał mężczyzna z papierosem, tym razem trzymał także puszkę piwa. Stał jedynie w majtkach. Śmiał się. Chyba przez uchylone drzwi mówił do kogoś w mieszkaniu. Usłyszałam, że wszedł Maks. Na pewno nieźle go zmoczyło.
– Jestem. Udało mi się umknąć przed deszczem – rzucił ucieszony.
– Jak to możliwe? – zapytałam. – Pada od kilku minut.
– Gdy wracałem, podpiąłem się pod sąsiada z parasolem. Wyprowadzał psa.
W naszej klatce jest tylko jeden pies. Owczarek niemiecki pana Mirosława. Podobno byłego wojskowego.
– Ach, generał?
– Tak… Whisky może być?
– A jak nie? – zapytałam i spojrzałam na butelkę grant’sa, którą Maks trzymał przed sobą.
Zaśmiał się.
– Chyba bardzo długo stała na półce w sklepie. – Zauważyłam warstwę kurzu spoczywającą na szkle.
– Pewnie tak – odparł Maks, a ja spojrzałam na jego gładką koszulę, na której nie było ani jednej kropli deszczu. Ani jednej! Zaczęłam się zastanawiać, jak duży parasol ma pan Mirosław.
– Mam wrażenie, że już od dawna się do siebie nie uśmiechaliśmy – powiedział i objął mnie, ze skupieniem patrząc mi w oczy.
– Czasami to trudne, czasami się zapomina, czasami po prostu się nie chce – odpowiedziałam, kładąc dłonie na jego piersiach, natrafiając w kieszeni koszuli na kształt paczki papierosów.
Wieczór nadszedł szybko. Z powodu tej niezwykłej szarości, która napływała już w ciągu dnia, miałam wrażenie, że noc cały czas kłębiła się gdzieś blisko, za jakąś niezauważalną granicą.
Natalka zdążyła już zasnąć. Jej wszelkie dolegliwości grypowe zniknęły jeszcze przed kolacją; wydawała się gotowa, żeby rano Maks odprowadził ją do szkoły.
Patrzyłam, jak ciemnozłoty płyn zalewa połowę mojej szklanki.
– Wystarczy – powiedziałam.
– Nie bądź taka skromna. Jeszcze pamiętam ostatnie wakacje…
Maks miał głos jak dźwięk kruszonych suchych liści. Wydawał się tak odrealniony i daleki, że skłoniło mnie to do zastanowienia, czy dopiero zaczęłam pić, czy może kończę już całą butelkę. Miałam wrażenie, że mój mąż, wcześniej zakamuflowany w ciemnej gęstwinie, teraz wychylał się z mroku, wzniecając opadające liście. Z tyłu paliła się lampka, bo za oknem już wcześniej było ciemno, pomimo całkowicie zwiniętych żaluzji.
Grająca w tle muzyka miała chyba wprowadzić romantyczny klimat (zdaje się, że to była Tori Amos), ale wpłynęła na mnie trochę melancholijnie. Na szczęście alkohol podziałał tak, jak powinien.
Gdy Maks, uprzednio mnie przekonawszy, dolewał mi alkoholu po raz trzeci, opanowała mnie błogość, jakiej mi od dawna brakowało. Był spokojny i ciepły, jakbym przebywała z innym człowiekiem niż ten z ostatnich dni. Gadaliśmy o różnych miłych rzeczach, potem rozmowa zeszła na ludzi z jego pracy, a ja zapytałam o furgonetkę przed cmentarzem. Rzucił mi zdanie, którego nie zrozumiałam, bo moje myśli odbiegły już gdzieś indziej, gdzieś daleko.
Jego twarz wyrosła nade mną nie wiadomo skąd. Oparłam głowę o poduszkę i poczułam jego dłonie, które wędrowały po moim ciele w różnych kierunkach. W połączeniu z opanowującą moje ciało błogością wydało mi się to bardzo odprężające. Gdy jego usta dotknęły moich, przyciągnęłam go mocno do siebie. Czułam, jakbym wpadała w jakiś ciepły wodospad i koniecznie chciała pociągnąć Maksa razem ze sobą. Objęłam go nogą i pod wpływem rosnącego nacisku jego ciała, naprawdę czułam, jakbym leciała w dół. Kręciło mi się w głowie. Pocałunki Maksa wydawały się jakieś niematerialne, nieobecne, jednak byłam ich niesamowicie ciekawa, jakbym całowała go pierwszy raz w życiu. Dziwna muzyka płynęła wokół nas w niespiesznym tempie, a ja razem z nią, jakbym unosiła się na przyjemnej, ciepłej fali z rękami rozłożonymi na boki. Bo nie miałam kogo trzymać. Maks zniknął, jednak w jakiś sposób czułam jego obecność. Po chwili pozbawił mnie spodni i znowu pojawił się blisko mnie. Zorientowałam się, że – skupiona na uczuciu rozluźnienia – całkowicie oddałam mu inicjatywę, pozwalając się prowadzić na tej milutkiej fali rozgrzewającej ciało wody, która – miałam takie wrażenie – przelewała się wokół mnie z cichym pluskiem. A może to były po prostu odgłosy cmoknięć, które – raz głośniejsze, raz cichsze – pojawiały się na coraz bardziej odsłoniętej powierzchni mojego ciała. Gdy ponownie pojawił się przede mną, moja skóra niecierpliwie stykała się z jego nagością. Patrzył na mnie tajemniczo i w niewyraźnym świetle zobaczyłam jego półuśmiech. Chciałam unieść głowę i zbliżyć się do jego ust, ale on zaczął całować moją szyję i schodzić niżej. Poczułam, że odpływam gdzieś daleko, że zanurzam się w jakimś strasznie głębokim i dalekim świecie, z którego nie było mnie widać. Nic nie słyszałam, nic nie widziałam i prawie nic nie czułam, powoli odchodząc w niebyt. Niczego nie wyczułam pod palcami; gdy uniosłam swoje dłonie, przemierzały one pustą przestrzeń i nie mogły natrafić na nic, na żaden znak istnienia. Wyobrażałam sobie, że ślady, jakie Maks zostawiał ustami na moim ciele, jeszcze bardziej obracają mnie w niebyt. Odpychają, odsuwają, splątują w ciemnej, oddalającej się przestrzeni i zostawiają w tym niebycie. Nie chciałam otwierać oczu, aby nie zobaczyć tej dziwnej nicości, tego rozproszonego świata, który wirował w mojej głowie i koniecznie domagał się wydostania na zewnątrz. Zaraz poczułam na ramionach ugryzienia, jedne bardziej, inne mniej delikatne. Gdy docierało do mnie uczucie przyjemności, ukłucia te mąciły wszystko to, co chciałam przyjąć od Maksa, jednocześnie moje dłonie łapały powietrze albo… czymkolwiek to było. Ciężar jednak ze mnie nie schodził. Moje rozłożone dłonie najpierw wirowały w przestrzeni, a potem zaciskały się na czymś, co leżało w bezbrzeżnej otchłani, która wypełniała się daleką przyjemnością i odległym bólem…

***

– Cześć, kochanie! Nareszcie! Bez ciebie nawet Viva puszczała smutne piosenki! – przywitała mnie z entuzjazmem Sylwia.
– Właśnie słyszę… ten posępny lament w głosie Britney Spears.
– No bo przyszłaś. Przed chwilą leciał jeszcze Nick Cave.
– Działo się coś ciekawego? – zapytałam.
– Niewiele. Od dzisiaj rusza promocja. Mamy założyć strój hot-doga i stać przed barem.
– Sylwia, te twoje fantazje… O, dzięki! – zareagowałam na widok kilku cukierków krówek, które leżały na kartce z pięknym czerwonym sercem i wymalowaną literą A. – Ja ciebie też!
– Z córką w porządku?
– Tak, już dobrze. Kto mnie zastąpił?
– Mikołaj. Było spoko – powiedziała Sylwia.
– A jacyś ciekawi goście?
– Odwiedził nas ten twój kierowca piekarza. Tym razem był przyjemny, ale wiesz, z jego zachowania przebija coś dziwnego. Gdy przyszłam z zaplecza, zaskoczyłam go, jak poprawiał swoją białą rękawiczkę. Nie wiem, co to było, ale miał coś na kostkach palców – wyglądało to jak strupy.
– Ludzie mają różne choroby skóry – stwierdziłam i zanim jeszcze zdjęłam kurtkę, podeszłam do ekspresu do kawy, bo musiałam zaaplikować sobie potężną dawkę kofeiny. Byłam dość mocno osowiała. Nie pamiętam, kiedy wieczorem odleciałam. Chyba trochę przesadziłam z alkoholem, bo jak przez mgłę pamiętałam, co się działo w dalszej części wieczoru. Rano Maks był wesoły i nawet chciał wstać, żeby zrobić mi śniadanie, ale go powstrzymałam. Zostawiłam tylko kilka śladów ugryzień na kawałku zimnej pizzy z kolacji i wybiegłam z domu.
– Spójrz, żono policjanta. – Sylwia skinęła głową w kierunku telewizora. – Pewnie o tym słyszałaś?
– Co się stało?
– Jakaś masakra na ogródkach działkowych. Podobno zabili całą rodzinę.
– Przestań, filmy ci nie wystarczają? – Napiłam się łyka kawy w chwili, gdy otworzyły się drzwi baru i wszedł jakiś wysoki mężczyzna z plecakiem. Poszłam na zaplecze zrzucić kurtkę. Podobałam się sobie w tej zielonej skórze, aż żal mi było ją zdejmować, ale w barze było ciepło. Zsunęłam ją z siebie i powiesiłam na wieszaku. Gdy podeszłam do lustra, żeby dokładniej ocenić zrobiony naprędce makijaż, zmroziło mi krew w żyłach…
Zerknęłam w obawie za siebie, po czym zrobiłam krok do przodu, cały czas w zdumieniu patrząc na to, co ukazywało moje odbicie. Oba ramiona pokryte były krwiakami. Stanął mi przed oczami poprzedni wieczór i moment, gdy miałam uczucie szczypania i ucisku na ciele, pomieszane z przyjemnością. Dotknęłam. Raczej nie bolało. Rano zbytnio się spieszyłam, żeby to dostrzec… Przypomniały mi się lata młodości i malinki, które w niestosownych miejscach na szyjach swoich dziewczyn robili nieraz chłopcy, a czasami odwrotnie. Cienkie ramiączko topu w żadnym stopniu nie mogło ukryć ran, które szły przez całe ramiona i wychodziły aż na boki. Szybko złapałam kurtkę i z powrotem założyłam na siebie. Maks, chyba musimy porozmawiać…
Po pracy zadzwoniłam do siostry i oznajmiłam, że niedługo do niej przyjadę. Ucieszyła się bardzo, obiecując, że będę zachwycona tym, co zobaczę. Nie wyczułam ironii, ale znając ją i pamiętając, jak zapowiadał się obraz, który malowała, przeczuwałam, że mój zachwyt będzie musiał być obszyty grubymi nićmi tolerancji. Gdy znalazłam się w pobliżu swojego mieszkania, żeby założyć inną bluzkę, zauważyłam w dali na polu sąsiada pana Mirosława, który rzucał kij swojemu psu. Zastanawiałam się, czy może warto podejść do niego i zapytać o to, czy wczoraj wracał z nim ze sklepu mój mąż. A może odłożyć tę rozmowę na inny dzień i skupić się na ważniejszych rzeczach…

Wesprzyj nasze działania w zakresie przeciwdziałania zanieczyszczeniu hałasem. Podaruj 1,5% podatku.

Wypełnij PIT przez internet i przekaż 1,5% podatku
Artykuł powstał w ramach #maszwsparcie – Kampanii reakcyjno-informacyjnej. Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG.
blank

ORION.FM

Bot informacyjny, publikujący aktualności, materiały z Youtube i innych kanałów społecznych.
blank
ORION Organizacja Społeczna
Instytut Ekologii Akustycznej
ul. Hoża 86 lok. 410
00-682 Warszawa
Email: instytut@yahoo.com
KRS: 0000499971
NIP: 7123285593
REGON: 061657570
Konto. Nest Bank:
92 2530 0008 2041 1071 3655 0001
Wszystkie treści publikowane w serwisie są udostępniane na licencji Creative Commons: uznanie autorstwa - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych 4.0 Polska (CC BY-NC-ND 4.0 PL), o ile nie jest to stwierdzone inaczej.